Podglądania powstają jako najlepszy sposób wypełnienia wolnego czasu. Sprawdzę, czy pisanie o filmach może przynieść tyle samo radości, co oglądanie ich. W polityce, a więc w tym, co studiuję nie znajduję nic z filmowego charakteru. Oczywiście poza abstrakcyjnością i paskudnymi charakterami.

czwartek, 31 maja 2012

Annie Leibovitz: życie w obiektywie

 Świat spłodził i konsekwentnie przypatrywał się poczynaniom wielu wybitnych fotografów. I choć ta dziedzina sztuki pozostaje chyba po dziś dzień dominantą mężczyzn to na piedestale najwybitniejszych znajduje się niemałe miejsce dla jednej kobiety. Jest nią Annie Leibovitz, której w 2006 roku został poświęcony dokument Annie Leibovitz: Life Through A Lens autorstwa jej siostry, Barbary Leibovitz.
  Świat sztuki jednogłośnie wypowiada się, że jest jedną z najbardziej profesjonalnych i genialną w prostocie swoich pomysłów fotografką. Artystką, ośmielą się nawet powiedzieć niektórzy i niewiele się w tym pomylą. Kiedy zaczynała swoją przygodę z fotografią były lata 60., a ona sama bezpardonowo zawładnęła estetyką kultowego dziś czasopisma Rolling Stone. Jej fotografie zdobią po dziś dzień okładki najsłynniejszych magazynów świata. Jedna z nich stanowi ostatnią pamiątkę po Johnie Lennonie, który 5 godzin po zakończeniu odważnej sesji z ukochaną Yoko Ono, został śmiertelnie postrzelony.
 Dokument o "słynnej z fotografowania słynnych ludzi" Leibovitz jest wart obejrzenia. Pokazuje życie wybitnej fotografki w całej rozciągłości - od pamiętnych początków w latach 60., gdy biegała za rozemocjonowanymi chłopakami z The Rolling Stones, aż po czasy współczesne, gdy zdecydowała się poświęcić portretowaniu i pozowanym sesjom dla najlepszych magazynów na świecie. Życie w obiektywie kompresuje wiele zapisków z codzienności Annie i umiejętnie wplata w kompozycję wypowiedzi tych, którzy pracowali z fotografką, bądź których widziała przez obiektyw swojego aparatu. Na parę słów do kamery zdecydowali się m.in. Keith Richards i Mick Jagger z The Rolling Stones, Demi Moore, redaktor naczelna Vogue'a Anna Wintour, Whoopi Goldberg, Yoko Ono oraz członkowie rodziny samej Leibovitz. 
 Film utrwala portret kobiety nieustannie zapracowanej i natchnionej. Fotografia wypełnia bowiem całe życie Leibovitz, a ona sama w równym stopniu poświęca się zawodowym zobowiązaniom i portretowaniu rodziny. O tym mówi, że tworzy jej życie. Osoby, które fotografuje jednogłośnie przyznają, że w trakcie sesji bezgranicznie jej ufają, ponieważ potrafi niepozornie wkraść się do ich prywatnego świata i zaaklimatyzować się tam tak doskonale, że po niedługiej chwili wydaje się jakby była tam obecna od zawsze. Dokument do polecenia dla każdego, kto Leibovitz ubóstwia, a w jej magiczne portrety mógłby wpatrywać się godzinami. Także dla tych, którzy z sesjami modowymi i modą w ogóle są na "ty". Oraz dla tych, którzy po prostu lubią przypatrywać się życiu słynnych osób. Właściwie więc dla wszystkich.


poniedziałek, 28 maja 2012

Bajkowy przerywnik

 Post jest znaczącym przerywnikiem w filmowych podglądaniach, bowiem muzyka, którą tworzą Domowe melodie nie może przejść bez echa. Skoro jednak to blog filmowy to wypada nawiązać do konwencji. A więc proszę Państwa, oto coś z gatunku bajki!

 Fantastyczny i nieco jeszcze tajemniczy projekt Domowe melodie to pomysł zupełnie niecodzienny. Grupa znajomych zbiera się w przytulnym mieszkaniu, gryzmoli na papierze błyskotliwe teksty, okrasza je przyjemną dla ucha muzyką i wrzuca do sieci. Proste i banalne? To zawsze najlepsze rozwiązanie!

 Piosenek w repertuarze znajduje się już kilkanaście, w tym magicznie pozytywny "Chłopak" i genialny "Zbyszek". Wciąż zapowiadają więcej, obiecują koncerty, występy i płyty. Oby, oby!

 Grupę uzdolnionych muzykantów, ich projekty i przemyślenia można śledzić na portalu internetowym Facebook. To tam zamieszczają linki do nagrań i informują o swoich niekonwencjonalnych poczynaniach. Do polecenia dla każdego, kto kocha nieszablonowe teksty i którego matka natura wyposażyła we wrażliwość na tę idealną harmonię słów i muzyki. Czysta poezja!

Źródło zdjęcia:
http://www.facebook.com/photo.php?fbid=378213148876986&set=a.378212692210365.92951.166129323418704&type=3&theater

sobota, 26 maja 2012

Pół na pół

 Reżyser Jonathan Levine proponuje historię z nieuleczalną chorobą w tle. O nie, nie - powiemy i czym prędzej zaczniemy szukać czegoś pogodniejszego i o wiele bardziej optymistycznego, bo temat jest skrajnie wyświechtany i niewdzięczny. Warto jednak chwilę zaczekać i poświęcić kilka minut na obejrzenie zwiastunu Pół na pół. Ryzykantów film zaskoczy na pewno. Bo jakie obrazy mogą być lepsze od tych, których inspiracją było życie?
 Adam (Joseph Gordon - Lewitt) jest młodym chłopakiem, dla którego wszystkie drzwi zdają się stać otworem. Pomieszkuje beztrosko w niebrzydkim apartamencie na przedmieściach, spędzając czas ze swoim najlepszym przyjacielem. Zapełniony czas dzieli konsekwentnie pomiędzy Kyle'a (Seth Rogen) i piękną dziewczynę, Rachel (Bryce Dallas Howard). Jego rodzinna historia nie skrywa żadnych nieprzyjemnych tajemnic, a bohater nie posiada drażniących nawyków, z którymi nie jest sobie w stanie poradzić przez cały film. Jest zdrowy, młody i w pełni sił. Ale czy na pewno? Niewdzięczne badania wykrywają u Adama raka kręgosłupa.
 

 Od tego czasu fabuła filmu zaczyna opierać się na założeniach koncepcji 5 etapów umierania. Adam kolejno zaczyna przechodzić przez nie wszystkie, do końca sobie tego nie uświadamiając. Postanawia, że swoje życie będzie prowadził tak, jak miał to dotychczas w zwyczaju. Niespodziewanie jednak rzuca go dziewczyna, w dobrej wierze zwalniają go z pracy, a mama chłopaka (Anjelica Huston) desperacko próbuje zamieszkać z nim na stałe. Szczęście w połowie uśmiecha się do niego, gdy dostaje receptę na leczniczą marihuanę. W kolejnej części wtedy, kiedy na jego drodze pojawia się początkująca psychoterapeutka. Na warcie pozostaje także niezastąpiony Kyle, który dzielnie pomaga Adamowi poradzić sobie z chorobą. W swoim przyborniku bohatera ma obleśne żarty i maszynkę do golenia. Zestaw gwarantuje sukces. 
 Pół na pół umiejętnie balansuje na krawędzi komedii i dramatu. Widz w żadnym momencie nie powinien odczuć przesady, kiedy fabuła przechyla się na jedną, bądź drugą stronę. Być może, że fakt ten powoduje oparcie scenariusza na prawdziwej historii, której doświadczył twórca filmu, Will Reiser. Pół na pół w doskonały sposób odświeża tematykę, która w takich filmach jak Szkoła uczuć zwyczajnie odrzuca. Wypada go bardziej porównywać ze wspaniałym Choć goni nas czas, Roba Reinera. Znakomita historia opowiedziana bez zbędnego patosu.

piątek, 11 maja 2012

The Pill

 Co może być lepszego od lekkiej i przyjemnej komedii w duszny majowy wieczór? Na pewno można wymienić sto takich rzeczy, jeśli tylko ktoś się uprze. Ale spędzenie tej pory dnia na obejrzeniu The Pill na pewno nie będzie czasem zmarnowanym. To lekka i przyjemna propozycja, chociaż nie zaszczyci nas plejadą najsłynniejszych gwiazd. Będą za to błyskotliwe zwroty, ciekawa fabuła, która choć może w pewnym momencie nużąca, to jednak nie pozwoli nam odejść od ekranu zanim się wszystko nie wyjaśni. 
 Mindy (Rachel Boston) jest zwyczajną dziewczyną. Czasami może zbyt bardzo się unosi i jest nad wyraz rozemocjonowana, ale czy to coś dziwnego? Przecież znamy to z autopsji. Tym bardziej, że pewnej nocy poznaje chłopaka, który bardzo się jej spodobał. Zaprasza go do siebie i ma nadzieję na spędzenie nocy z tajemniczym kawalerem. Po wspólnym wypiciu kilku kieliszków i uraczeniu siebie nawzajem drobnymi kłamstewkami dochodzi do upragnionych przez Mindy uniesień. Trzeba będzie się zacząć powoli obawiać następnego dnia. Ale to uroczej bohaterki nie dotyczy.
 Przerażające olśnienie spływa nad ranem na Freda (Noah Bean). Lekkoduch z wielkim trudem stara sobie przypomnieć miłosne ekscesy zeszłej nocy i dochodzi do wniosku, że powinien zacząć się obawiać. Tym bardziej, że założył z góry, że sytuacje ma pod kontrolą. Okazuje się, że jego wybryki mogą fatalnie wpłynąć nie tylko na Mindy, ale również na... jego dziewczynę. Zdesperowany podejmuje próbę nakłonienia głównej bohaterki do wzięcia zbawiennej tabletki, która przywróci sytuację do pionu. Wszystko to udaje się i Fred może wreszcie odetchnąć z ulgą. No może nie do końca, bo tabletek trzeba wziąć dwie. 
 Fred wyrusza na poszukiwania Mindy i stara się przekonać ją podstępem do wzięcia drugiej dawki specyfiku. Udaje zauroczenie dziewczyną, która naiwnie wierzy mu i wprowadza go w ciągu jednego dnia w zakamarki swojego małego świata. Fred zdąży poznać rodziców Mindy, pomóc jej w przeprowadzce i oczywiście pokłócić tysiące razy z rozdygotaną dziewczyną. Widz będzie się miał przekonać, czy przekomiczna gra, którą prowadzi ma szansę spodobać mu się na tyle, że nie będzie chciał jej przerywać?
 J.C. Khoury proponuje zabawną i prostą historię, którą trudno będzie widzowi przerwać przed finałem. Choć może czasami znudzić swoją przewidywalnością to potrafi jednak przetrzymać w napięciu dzięki błyskotliwym dialogom i komicznym zwrotom sytuacji. Ogląda się lekko i przyjemnie.

poniedziałek, 7 maja 2012

Miłość Larsa

 Obejrzeliście już wszystkie filmy, w których Ryan Gosling spaceruje tam i z powrotem w garniturze Armaniego zgrywając przystojnego cwaniaka? Jeśli nie to koniecznie trzeba to nadrobić. A jeżeli macie już dosyć jego idealnej sylwetki, nienagannego ubioru i zniewalającego uśmiechu, który wywołuje lawinę kobiecych ochów i achów to warto zobaczyć Miłość Larsa. Grający tam najgorętszy przystojniak sezonu w niczym tam siebie nie przypomina. Oczywiście nie wyklucza to tego, że jest równie uroczy. Ku uldze panów, uroczy jednak trochę inaczej.


 Miłość Larsa w reżyserii Craiga Gillespiego jest opowieścią o dorastaniu. Nie chodzi jednak bynajmniej o rozbrykanych nastolatków, a o dorosłego mężczyznę, który w wyniku przykrych wydarzeń utknął gdzieś pomiędzy naiwnym okresem dziecięctwa a przerażającą go dorosłością. Lars (Ryan Gosling) jest nietypowym samotnikiem, który mieszka w zaadaptowanym garażu nieopodal swojego rodzinnego domu. W tym ostatnim ma za sąsiadów swojego brata Gusa (Paul Schneider) i jego bardzo rodzinną żonę Karin (Emily Mortimer). Urocza dziewczyna stara się pomoc głównemu bohaterowi, którego uważa za nieszczęśliwego odludka. Po części wini swojego męża za sytuację, w której tkwi jego dziwaczny brat i nie może zrozumieć dlaczego jest on wobec niego tak obojętny. Postanawia wprowadzić Larsa do życia, które prowadzą wraz z Gusem. Niezliczone ilości zaproszeń na kolację nie przynoszą jednak upragnionego skutku. Pewnego dnia Lars niespodziewanie pragnie zaprezentować bliskim swoją towarzyszkę. 






 Bianka okazuje się nietypową kobietą. Pomimo idealnych kształtów, prezencji i nieocenionej prezentacji jej osoby przez Larsa, Gus i Karin pozostają sceptyczni i zaskoczeni. Pochodząca z tropików wybranka Larsa jest jednak w pewnym niebezpieczeństwie. Bohaterowie decydują się na wizytę u miejscowej lekarki, która ma przywrócić zdrowie Biance. Albo - jak chcieliby tego Gus i Karin - Larsowi. Bianka jest bowiem plastikową lalką, którą główny bohater zamówił przez Internet. Podążając za poradą Dagmar ( w tej roli nieoceniona Patricia Clarkson, która emanuje niesamowitym spokojem i opanowaniem) przyjmują nietuzinkowego gościa do rodziny. Obdarzają Biankę zainteresowaniem, ubierają, rozmawiają, jedzą, a nawet kąpią ją w zapachowych olejkach. W organizowanie życie miłości Larsa angażuje się całe miasteczko. Wszystko po to, aby zbliżyć się do głównego bohatera. Jedni zrobią to, aby ulżyć mu w cierpieniu i samotności, inni z dobrej zabawy i gwarantowanej rozrywki, a jeszcze inni z miłości do Boga. Znajdą się też tacy, którzy zrobią to dla Larsa z prawdziwej miłości. 
 Film Gillespiego jest obrazem nietypowego dorastania, bo nieco opóźnionego i nie w czasie. Choć kto powiedział, że na coś kiedykolwiek może być za późno? Tą właśnie zasadą wydają się kierować mieszkańcy miasteczka, którego tajemniczą częścią jest wycofany Lars zakochany po uszy w plastikowej Biance. Nieco abstrakcyjny obraz przyprawia o uśmiech i parę łez. Abstrakcyjny ponieważ ciężko jest sobie wyobrazić podobną reakcję lokalnej społeczności na miejscowego wariata. No! Chyba, że w Ameryce! Dla wszystkich, którzy sądzą, że Gosling to nic więcej jak tani amant.

 

wtorek, 1 maja 2012

The kids are all right


 Tym razem znów raczej nie odbiegnę daleko od swojego ulubionego gatunku, którym jest dramat. The kids are alright to bowiem film obyczajowy. Lekki, zabawny i wzruszający. Wprost idealny na leniwe popołudnie. Historia niebanalna, bo reżyserka Lisa Cholodenko zaprasza widza do odwiedzenia nieszablonowej rodziny, w której pierwsze skrzypce grają dwie różne jak ogień i woda mamy. Co zrobią kiedy do ich życia rubasznie wkroczy tajemniczy dawca nasienia, dzięki któremu na świat przyszli Joni i Laser? 


 Nic (Annette Bening) i Jules (Julianne Moore) tworzą zgraną parę. Na dodatek dokładają wszelkich starań, aby natarczywi obserwatorzy postrzegali ich rodzinę jako idealną, pomimo tego, że zbudowana została na homoseksualnym związku dwóch kobiet. Nie troszczą się jednak o to w równym stopniu. Nic postrzega siebie jako bardziej zaangażowaną w budowanie trwałej i kochającej rodziny. Pomimo tego, że kocha swoją partnerkę nad życie nie potrafi jednocześnie uznać jej pasji i szczerze docenić. Ta z kolei czuje się niedowartościowana i po stokroć gorsza. Głęboko skrywane frustracje zaczynają narastać i dopraszać się o wykrzyczenie. Na domiar złego córka uroczych bohaterek, Joni (Mia Wasikowska) wykonuje właśnie telefon do dawcy, z którego życiodajnego podarunku powstała ona i jej brat Laser (Josh Hutcherson).
 Tymczasem dobry duch wszystkich bezdzietnych par, Paul (Mark Ruffalo) żyje sobie jak gdyby nigdy nic, nie pamiętając nawet o tym, że w wieku 19 lat postanowił zgłosić się do banku nasienia i hojnie ofiarować to, w co wyposażyła go w nadmiarze matka natura. Tym bardziej jest zaskoczony, gdy pewnego dnia zgłasza się do niego biuro rzeczonej instytucji z informacją, że jest pilnie poszukiwany. Niebawem znajdzie się na przedziwnym i krępującym spotkaniu z owocami swojej nastoletniej przygody. Sympatyczny lekkoduch nie jest sobie w stanie wówczas wyobrazić, że to nie jedyne, na którym będzie gościł. Ani przez ułamek sekundy nie pomyśli też, że będzie mógł pogubić się w skomplikowanych relacjach rodzinnych i zatracić się w uczuciach, o których nigdy by nie powiedział, że w nim drzemią. 


 Reżyserka proponuje w swoim filmie nieco inne spojrzenie na współczesną rodzinę. Nie wartościuje homoseksualnego związku dwóch kobiet, ani nie skupia się też wokół relacji na osi rodzic-dziecko. W The kids are alright jest za to opowiedziane w najczystszy sposób o wartości, jaką stanowi rodzina. Bynajmniej nigdy nie jest idealna, ale to właśnie świadczy o jej unikalności. Obraz Cholodenko prowokuje do zastanowienia, że na pewnym etapie życia wszyscy zapragniemy bliskości, towarzystwa i zrozumienia wśród znanych nam na pamięć twarzy. Zatęsknimy w końcu za domem, który bynajmniej nie będzie tylko surowym budynkiem. Z drugiej strony reżyserka umiejętnie pokazuje, że osiągając to wszystko potrafimy bardzo szybko zrezygnować z ciepła rodzinnego ogniska na rzecz chwilowej zmiany, która kusi powiewem przygody i szaleństwa. The kids are alright to solidna dawka uśmiechu, którą autorzy scenariusza świetnie wymieszali ze wzruszeniem. Ogląda się lekko i przyjemnie akurat w środku długiego weekendu majowego!
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...