Podglądania powstają jako najlepszy sposób wypełnienia wolnego czasu. Sprawdzę, czy pisanie o filmach może przynieść tyle samo radości, co oglądanie ich. W polityce, a więc w tym, co studiuję nie znajduję nic z filmowego charakteru. Oczywiście poza abstrakcyjnością i paskudnymi charakterami.

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Polski. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Polski. Pokaż wszystkie posty

środa, 9 października 2013

Punkty karne Smarzowskiego


Plakat filmu (www.slizg.eu)
   Polacy to naród pełen bolączek. Nie jesteśmy obojętni  na żadne przewinienia i wbrew pozorom dostrzegamy mnożące się w każdej sferze patologie. O prawdziwości tego stwierdzenia można przekonać się biorąc pierwszy lepszy poranny autobus, w którym dyskutującym o bieżącej polityce seniorom palą się ze złości policzki. Kończy się to tylko jednak na biernym pomstowaniu, na którego odpowiedzi ze stron najmłodszego pokolenia wprost nie możemy się czasami doczekać. Większość z nich poszła jednak do tej pory po rozum do głowy i dawno temu wyjechała już za granicę. Na warcie pozostają 40- i 50-parolatkowie. Być może to właśnie, obce pozostałym pokoleniom poczucie, powoduje, że nasze matki i ojcowie biorą na siebie odpowiedzialność za polską teraźniejszość i wyróżniają się nadzwyczajną aktywnością w dialogu społecznym. Nie uciekają w banały, ani nie biorą nóg za pas. Otwarcie mówią o tym, co uwiera ich w polskim społeczeństwie i podejmują rozpaczliwe nierzadko próby nadawania rzeczom jako takiego ładu. Ich rolą jest zwracanie uwagi na rodzące się wciąż na nowo problemy, a o tych mówi się niemalże wszędzie, a już na pewno w mediach i polityce. Coraz częściej Polacy nie obawiają się zabrać zdania w śmierdzących konserwatyzmem miejscach pracy, w domu, czy nawet przy okazji sobotnich potańcówek ze starymi znajomymi z liceum. Istniejące od niedawna przekonanie, że warto prowokować dyskusję o współczesności możemy zaobserwować także w sztuce i bez wątpienia najbardziej czytelne przesłania o niej płyną z filmu, a w szczególności z obrazów Wojciecha Smarzowskiego. 

    Swoimi filmami reżyser konsekwentnie podburza Polaków przeciwko narodowej kulturze bycia. Pokazuje on bowiem naszą potworną mierność, której poczucie zabijamy bogaceniem się i naśladowaniem zwyczajów zaobserwowanych za granicą.  Każdy z filmów Wojciecha Smarzowskiego kojarzy nam się z poczuciem niewyobrażalnego wstydu – za siebie i za rodaków. I choć wiemy doskonale o tym, że przedstawiona w obrazie rzeczywistość jest niewątpliwie przekoloryzowana, nie możemy się jednocześnie uwolnić od myśli, że inspiracja reżysera nie pochodzi znikąd. Na początku 2013 r., przy okazji premiery Drogówki- najnowszego filmu Wojciecha Smarzowskiego- wszystkie natrętne myśli, z którymi pozostawił nas na parę lat po Domu złym (2009) reżyser, wróciły. Tym razem prześwietla on polską policję. Na tę wieść struchleli funkcjonariusze oblegali seanse Drogówki niemalże całą wiosnę.

B. Topa, E. Lubos, R. Wabich i J. Kijowska jako filmowa drogówka (www.filmweb.pl)
   Film Smarzowskiego można skojarzyć w pierwszym momencie z pewnym dość niewybrednym dowcipem. W jednym z nich roztrzęsiony kierowca podaje policjantowi dokumenty do kontroli. Gdy ten bierze je do ręki, rajdowiec prędko zauważa: „Panie władzo! Czy nie wypadło panu przypadkiem właśnie 200 złotych?” W odpowiedzi usłyszał: „Nie, Drogi Panie. Mi wypadłoby 500.” Wszystko, co bowiem wyobrażaliśmy sobie lub wiedzieliśmy na temat policji jest w Drogówce pokazane. Wojciech Smarzowski ukazuje funkcjonariuszy jako skorumpowanych i niepoważnych hulaków, którym w głowie tylko wóda i baby. Bohaterowie jego filmu chętnie przyjmują grube pliki pieniędzy w zamian za darowany mandat, korzystają z usług prostytutek, przeklinają, piją na umór i migają się od odpowiedzialności. Jeden jest tutaj wart drugiego. Wyobrażamy sobie zatem z początku, że film będzie zabawnym splotem etiud o posterunkowych nieudacznikach, który choć rozbawi nas do łez to sprowokuje po wyjściu z kina także pewną refleksję. O swojej pomyłce zorientujemy się jednak, gdy sierżant Rysiek Król (w tej roli Bartłomiej Topa) zostanie oskarżony o morderstwo swojego kolegi po fachu.

   Drogówka nie jest więc ani dramatem, ani komedią. Wypadałoby ją raczej rozpatrywać w kategorii obyczaju lub filmu akcji. Chcąc uwiarygodnić przekaz, Smarzowski zmontował swój film z dwóch różnych ujęć. Aby nie zbijać widza z właściwego tropu, reżyser stara się pokazywać główne wątki filmu dzięki ujęciom profesjonalnego kamerzysty. Wariackie eskapady policjantów sprawiają zaś wrażenie rejestrowanych przez podchmielonego amatora, który szczęśliwie dla siebie znalazł się w posiadaniu odjazdowego telefonu z kamerą. Choć nie zawahał się go użyć, zachwiał się nie raz, co jest dla oczu odrobinę męczące. Czego jednak nie zniesie się dla kawałka dobrego kina? Do tego pytania nie dojdą zdaje się jednak wszyscy widzowie. Większość z nich może potraktować Drogówkę jak „niezłą bekę”, która nie pozostawi po sobie nic jak tylko zdwojoną nienawiść wśród blokersowych rycerzy herbu CHWDP. Inni mogą potraktować film nazbyt poważnie i naiwnie uwierzyć w rzeczywistość, którą Smarzowski ewidentnie podpicował. Idealnie jest podejść do niej z ostrożnością i dystansem, wiedząc jak gdyby, że problemy korupcji i poplecznictwa w miejscu pracy, przymykania oka na prostytucję, zdrady, czy alkoholizm są w Polsce chlebem powszednim. W jednak każdym przypadku, niezależnie od wrażliwości widza, czkawką odbije się po seansie wyświechtane westchnienie: „… bo to Polska właśnie!" i znów będzie nam przykro. 

Drogówka
Polska, 2013, 118'
reż. i scen. Wojciech Smarzowski, zdj. Piotr Sobociński Jr, muz. Mikołaj Trzaska, prod. Film It, dystr. Next Film, wyst. B. Topa, J. Kijowska, R. Wabich, A. Jakubik, M. Dorociński.

piątek, 21 czerwca 2013

Dziewczyna z szafy

Źródło: www.filmweb.pl
   Śpiewano kiedyś, że każdy potrzebuje kogoś do kochania - do tęsknienia, całowania i przytulania. Każdy, kto kochał chociaż raz wie tak naprawdę, że trzeba wtedy o wiele poważniejszych deklaracji niż to. Wszystko zależy pewnie jednak od człowieka i zdawać by się mogło, że miłości poszukują najwytrwalej samotnicy. Jedni pragną kogokolwiek, a drudzy kogokolwiek innego i wtedy pojawia się właśnie największy problem.

   Potencjał obu tych wariantów miłosnej historii wykorzystał Bodo Kox.Wchodząca właśnie przebojem do naszych kin Dziewczyna z szafy miała być opowieścią o miłości dwojga samotników. Zwiastun filmu sugeruje widzowi, że wybierając się do kina zobaczy zabawną i wzruszającą historię ludzi, którzy natrafili na siebie najpiękniej, bo przypadkiem. Zrozumieli siebie nawzajem, pokrętnie pokochali i obdarowali spokojem. Całość miała dopełnić postać trzeciego bohatera, który za miłością gonił jak szalony. Za jakąkolwiek. Z kina miałam nadzieję wychodzić zrelaksowana i pełna dobrego nastroju, bo jeśli tak wiele osób mówiło o tym, że to przebój sezonu to przecież nie mogli się mylić. Miałam nawet z początku ochotę wybrać się z tego powodu na Dziewczynę z szafy dwa razy. W życiu jednak!

   Jacek (Piotr Głowacki) zamieszkał po śmierci rodziców ze swoim bratem Tomkiem (Wojciech Mecwaldowski). Chorujący na nowotwór bohater jest w przeciwieństwie do Jacka niezwykle zamknięty w sobie i nieprzystosowany do życia wśród ludzi. Pomimo poważnych obowiązków Jacek chce jednak korzystać z życia i dlatego nie obawia się spotykać z kobietami, które niestety odstrasza chory Tomek. Nie chcąc jednak przepuścić szansy na "wielką miłość" , wychodzi od czasu do czasu z domu i zostawia brata pod opieką sąsiadki. Pewnego dnia ta nie będzie mogła zająć się Tomkiem, a pełen obaw Jacek zapuka do drzwi dziewczyny z naprzeciwka. Mająca dość własnych problemów Magda (Magdalena Różańska) godzi się ku zaskoczeniu Jacka na spotkania z Tomkiem. Do drzwi dziewczyny niejednokrotnie zapuka także inny adorator, któremu tajemnicza dziewczyna skradła serce już dawno temu...

M. Różańska i W. Mecwaldowski (www.filmweb.pl)
   Dziewczyna z szafy opowiada delikatnie o kilku rodzajach miłości. W filmie przyglądamy się goniącemu za uczuciem Jackowi, który pragnie być kochany przez kogokolwiek, gdyż nie wytrzymuje dłużej życia w pojedynkę. Doskonale wie, czego brakuje w jego życiu i odpowie na zaloty każdej kobiety, która zwróci na niego uwagę. Zupełnie innym przypadkiem jest Tomek, o którym z powodu jego choroby, nie jesteśmy z początku przekonani, że może kochać. Okazuje się jednak, że po poznaniu Magdy zupełnie oszaleje na jej punkcie. Koleje odwiedziny sąsiadki będą przywoływały na myśl skojarzenia z pierwszą podwórkową miłością chłopca, o której marzy i śni, a po znalezieniu się w jej pobliżu zupełnie słupieje. Pozostająca pod wrażeniem Tomka Magda, darzy także niejasnym uczuciem odwiedzającego ją dzielnicowego, który nie mając wprawy w romansowaniu, stara się niezdarnie dotrzeć do dziewczyny i zaprosić ją na spotkanie. Poza tym wszystkim obserwujemy na ekranie także miłość braterską. Dbający za wszelką cenę o komfort życia brata Jacek, stając przed niespodziewanym wyzwaniem, uświadamia sobie jak bardzo jest samotny i związany z Tomkiem.

   Wychodząc z kina nie towarzyszy nam entuzjazm. Idziemy raczej od rękę z dosyć nachalnym Rozczarowaniem, które po prostu nie chce się od nas odczepić. Dziewczyna z szafy nie spełnia bowiem plakatowych obietnic. Jest trochę śmiesznie i trochę wzruszająco. Mamy rewelację, ale nie absolutną. Oglądając film mamy wrażenie, że reżyser, choć mając fantastyczny zamysł, nie ukazał nam całego potencjału emocjonalnego bohaterów. Wszystkiego było w trakcie trwania filmu odrobinę za mało. Na koniec popadamy w dodatku w nieco niezrozumiałą melancholię, która niczego nie uczy, a jedynie przytłacza. Filmowi nie można odmówić jednak interesującego i odświeżającego gatunek komediowy pomysłu.Wojciech Mecwaldowski wspiął się w Dziewczynie z szafy na wyżyny swoich zdolności aktorskich, prezentując widzowi niezwykle realistyczną i złożoną psychologicznie postać. Na hit sezonu całość jednak zdecydowanie nie zapracowała.

Dziewczyna z szafy
Polska, 2013, 89'
reż. i scen. Bodo Kox, zdj. Arkadiusz Tomiak, prod. Włodzimierz Niderhaus, dystr. Kino Świat, wyst. Wojciech Mecwaldowski, Eryk Lubos,  Piotr Głowacki, Magdalena Różańska.

wtorek, 23 kwietnia 2013

Ile waży koń trojański?

Źródło: www.fdb.pl
   Coraz częściej zaczynamy spoglądać na czasy PRL-u z sentymentem. Głośno wzdychamy "a kiedyś to..." i nakręcamy się zaraz jak katarynki, że były takie cukierki, takie zabawki, takie programy i takie postaci. Mówimy - "Teraz to już tego nie ma" - i faktycznie nie bardzo mijamy się z prawdą. Historycy nie podzielając tego powszechnego entuzjazmu, zgodnie twierdzą, że nadmierne idealizowanie tego okresu jest zgubne i niebezpieczne. Trudno także im nie przyznać racji. Co jednak zrobić, gdy rozpaczliwie staramy się uratować dziecięce wspomnienia i chcemy rozpływać się nad zdjęciami z wakacji, które zorganizowane były przez Fundusz Wczasów Pracowniczych?

   O tamtych czasach we wspaniały sposób mogą przypominać nam filmy. W jednym z wywiadów nawet dziennikarz Marcin Meller przyznał, że organizuje z przyjaciółmi wieczorki filmowe, podczas których oglądają PRL-owskie perełki. Gdy jednak przebrniemy przez całą złotą kolekcję polskich filmów tamtego czasu, nie zaszkodzi też przyjrzeć się i nieco bardziej współczesnej propozycji. Nigdy nie miałam specjalnej ochoty na oglądanie filmu Ile waży koń trojański? w reżyserii Juliusza Machulskiego. Przymuszona jak gdyby świątecznymi okolicznościami, usiadłam jednego wieczoru przed telewizorem i dałam mu szansę. Nigdy, przenigdy nie spodziewałabym się tego, że Machulski wyreżyseruje obraz tak sentymentalny, wariacki i rozczulający, że stanie się on jednym z moich ulubionych po wsze czasy!

   Zosia (Ilona Ostrowska), Kuba (Maciej Marczewski) i ich córka Florka (Sylwia Dziorek) czekają właśnie na nadejście milenium. Nerwowa atmosfera związana z setkami przepowiedni o wkraczaniu w nowy wiek udziela się także i rodzinie Radeckich. Zosia nie wierzy jednak w bujdy i nie ma specjalnej ochoty na świętowanie. Los i magia Sylwestrowej nocy sprawiają jednak bohaterce nie lada psikusa. Zosia przenosi się w czasie i trafia w okres PRL-u, gdzie największym wyzwaniem stanie się dla niej odnalezienie obecnej rodziny.

R. Więckiewicz jako Darek, były mąż Zosi (www.filmweb.pl)
   Ile waży koń trojański? to film dla wrażliwców. To najzabawniejsza polska komedia sytuacyjna z jaką udało mi się dotychczas spotkać. Być może dlatego, że w fabule filmu wyczuć można odrobinę amerykańskości. Postać Darka, w którego wcielił się Robert Więckiewicz, po seansie zapada tak głęboko w pamięć, że nie pozostaje nic innego jak cytować go przy każdej nadarzającej się okazji. Film, choć odrobinę nielogiczny, jest urzekający i nietuzinkowy. To niewątpliwie dobra komedia z pomysłem, o jaką ostatnimi czasy u nas ciężko. Jest słodyczą, którą z początku chwytając mamy obawy zjeść, lecz w efekcie okazuje się, że nie mogliśmy dokonać lepszego wyboru. Bawi, wzrusza i w żadnym wypadku nie stanie się zbędnym marnowaniem czasu.

Ile waży koń trojański?
Polska, 2008, 118'
reż. i scen. Juliusz Machulski, zdj. Witold Adamek, muz. Jacek Królik, prod. Studio Filmowe Zebra, dystr. Monolith Films, wyst. Ilona Ostrowska, Robert Więckiewicz, Maciej Marczewski, Danuta Szaflarska, Maja Ostaszewska. 

Najlepsza drugoplanowa rola męska Robert Więckiewicz / Orły 2009
Najlepsza drugoplanowa rola kobieca Danuta Szaflarska / Orły 2009

piątek, 12 kwietnia 2013

Układ zamknięty

Źródło: www.cinema3d.pl
   Jeżeli czekacie na właściwy moment, na jakiś szczególnie niesprecyzowany nastrój, aby wybrać się na Układ zamknięty, to nie łudźcie się - nie przyjdzie. I choć niektórzy z nas absolutnie chcą zobaczyć ten film to jednak leniwie przebijające się przez chmury wiosenne słońce niespecjalnie zachęca nas do tego, aby iść do kina. Najlepiej dlatego wybrać się na niego późnym wieczorem lub, gdy niebo jest faktycznie pochmurne, a na dodatek leje jak z cebra. Dlaczego? Bo film Ryszarda Bugajskiego jest straszliwie ponury, mroczny i ciężki tematycznie. Wydawać by się nawet mogło, że jest on absolutnie abstrakcyjny, lecz gdy dłużej się jednak nad całą sprawą zastanowimy, natychmiast pozbędziemy się tego przekonania. I choć oczywiście nie należy wierzyć do końca w prawdziwość fabuły, z kina wychodzimy przerażeni i pełni oniemienia, bo doskonale wiedzieliśmy, że film oparty jest na faktach.

   Troje młodych mężczyzn decyduje się na założenie przedsiębiorstwa. Mają nadzieję na to, że będzie ono doskonale prosperować, a co do jego świetlanej przyszłości nie mają tak naprawdę żadnych wątpliwości. Wszystko zostało bowiem przekalkulowane i teraz nie pozostaje nic innego, jak czerpać z pracy zadowalające zyski. W Polsce niestety mamy znakomitą ilość przykładów karier, które dla pewnych ludzi stają się w końcu niewygodne. Tak też stało się w przypadku firmy Navar i jej trzech właścicieli. Ich bystre pomysły i żyłka do biznesu nie spodobały się prokuratorowi Kostrzewie (Janusz Gajos). Miał on na dodatek dosyć niewygodną, choć niebezpośrednią relację z jednym z biznesmenów, Piotrem Majem (Robert Olech). Niewiele myśląc postanowił zniszczyć przedsiębiorców, a Navar przekazać w ręce gminy. Wspólnie z ówczesnym ministrem (Krzysztof Gordon), prokuratorem Kamilem Słodowskim (Wojciech Żołądkowicz) i pracownikiem Urzędu Skarbowego Mirosławem Kamińskim (Kazimierz Kaczor), uknuli fałszywy spisek, przez którego założyciele Navaru trafili do więzienia. 

To jest film, który powinni obejrzeć wszyscy, którzy kiedykolwiek mogą decydować o cudzym życiu. W moim przekonaniu powinni obejrzeć go ci, którzy bardzo łatwo ferują wyroki. Niekoniecznie w sądzie, ale także na łamach prasy, w codziennych relacjach z innymi ludźmi - powiedział Bronisław Komorowski podczas uroczystej premiery filmu.
 
W. Żołądkowicz jako prokurator Słodowski (www.kultura.gazeta.pl)
   Układ zamknięty naprawdę warto zobaczyć choćby po to, aby przekonać się o sile swoich nerwów na polską rzeczywistość. Tematyka filmu jest niezwykle ciężka, mroczna i pozbawiona jakichkolwiek humorystycznych refleksów. Im dalej decydujemy się brnąć w fabułę, tym mocniej jesteśmy przerażeni i niewypowiedzianie zdumieni. Wychodząc w końcu z kina, tak pretensjonalne hasło reklamowe jakim stało się "Jutro mogą przyjść po ciebie", nabiera sensu i odbijać nam się będzie czkawką nawet jeśli osobiście nie mamy nic na sumieniu. Film poraził mnie dosłownie właśnie do tego stopnia. Jest niezwykle mocny w przekazie, dobitny i przerażający. Tym bardziej, jeśli uda nam się wytrwać do końca. Znakomita rola Janusza Gajosa, którego postać jest ukazana jako bezwzględna, nieczuła i zepsuta do szpiku kości. Dzięki niemu nie mieści nam się wprost w głowie, ani postać Andrzeja Kostrzewy, ani cała historia pokrzywdzonych przedsiębiorców. Kino opuścimy zatem głęboko zafrasowani, zdumieni i w poczuciu irytującej bezradności.

sobota, 23 marca 2013

Wesele


Źródło: www.filmweb.pl
  Polskie wesela nie mają sobie równych. Szczególnie wiejskie. Pomimo tego, że wszystko mamy dzisiaj już supernowoczesne to w maleńkich mieścinach tradycja celebrowania szczęścia młodej pary jest nieustannie taka sama. Wódka leje się litrami, i słusznie, bo przecież później trzeba wyjść na parkiet i brawurowo odtańczyć z piękną partnerką "Białego Misia". Gdy ten się kończy następuje wzruszający moment pojednania przy "Cudownych rodziców mam" i w tym momencie musimy pić i z zażenowania, i na zdrowie rodzicom pary. Ledwie to kończąc wodzirej całej imprezy prosi nas abyśmy "poszli teraz na jednego". Mamy więc i jednego, i sto parę późniejszych, których i tak rano nie będziemy pamiętać. No maraton! Odmawiać nie wypada. Poza tym kto by w ogóle o tym pomyślał?

   Wesele to zatem masa inspiracji, a udokumentowane na wideo imprezy można by oglądać w nieskończoność, gdyż zazwyczaj niewiele trzeba edytować, aby powstało coś na rodzaj "the best of". Wszystko jest tam the best. Tak też pomyślał Wojciech Smarzowski, którego "Wesele" (2004)  obejrzałam dopiero co. Nie spodziewałam się, że do tej pory przegapiłam aż tyle.

   Fabuła filmu skupia się wokół rodziny Wojnarów i wesela, które wydają dla swojej córki Kasi (Tamara Arciuch). Wiesław Wojnar (Marian Dziędziel) za wszelką cenę stara się dowieść biesiadnikom o swojej zamożności. Choć z niechęcią, rozdaje pieniądze na prawo i lewo, nie skąpiąc także i młodej parze, której ofiarowuje najnowszy model Audi. Z prezentu oczywiście najbardziej cieszy się pan młody (Bartłomiej Topa), dla którego całe wesele mogłoby od tej pory w ogóle się nie odbyć. Ojciec panny młodej nie podchodzi za to do kupna zbyt entuzjastycznie, wiedząc że nie uregulował jeszcze za samochód wszystkich rachunków. Krewny księdza domaga się bowiem od Wojnara kawałka ziemi, której właścicielem jest dziadek, Wincenty Wojnar (Wojciech Skibiński). Problem w tym, że przekorny starszy pan zmienił zdanie i nie chce niczego oddawać. Dalsza opowieść to istna kaskada absurdów.

T. Arciuch jako Kaśka Wojnar (www.filmweb.pl)
Zanim Wojciech Smarzowski nakręcił "Wesele", obejrzał setki filmów z polskich imprez. Z jednego z artykułów Newsweeka, dowiedziałam się, że w znacznej części ich autorem był brat Arkadiusza Jakubika, który na co dzień jest kamerzystą. Na jednym z nagrań można było prześledzić całą zabawę męskiej części biesiadników, którzy na czas palili, pili i robili pompki. Gdy jeden z mężczyzn zaniemógł, goście myśleli, że ma on już po prostu serdecznie dość alkoholu jak na ten jeden wieczór. Po chwili okazało się jednak, że mężczyzna umarł. Jedyną jednak rzeczą, która okazała się obchodzić gości było to, aby całe nagranie zmontować bez tego całego zamieszania.

   Oglądając "Wesele" ma się w pierwszej kolejności wrażenie, że te osobliwe widoki są nam dobrze znane z praktyki. Po chwili, gdy atmosfera filmu się zagęszcza, jesteśmy już prawie pewni tego, że takie sceny po prostu nie mogłyby mieć miejsca w normalnym życiu. I tak przez całą resztę filmu, na zmianę zmagamy się tymi wrażeniami. Od skrajności do skrajności. Smarzowski ani na chwilę nie daje widzowi odetchnąć, przedstawiając w "Weselu" serię wątków, które układają się później w logiczną całość. Logiczną i przerażającą. Konieczną do zobaczenia, bez dwóch zdań. Reżyser z premedytacją obnaża wszystkie wstydliwe zachowania i postawy Polaków. O nich wiemy, nierzadko w nich uczestniczymy, obserwujemy je, a jednak z bólem serca oglądamy, wiedząc, że jest to prawdziwa, niezwykle zawstydzająca satyra na Polskę i Polaków.

wtorek, 12 marca 2013

Dzień Kobiet

www.jazzsoul.pl
   Dzień kobiet na Dzień Kobiet - najprzyjemniejsze zaskoczenie, jakie mnie tego dnia spotkało! Słynąca z kariery wokalnej Maria Sadowska zaplanowała premierę swojego reżyserskiego debiutu właśnie na 8 marca i skusiła widzów do kina ciekawą historią, która zainspirowana była prawdziwymi wydarzeniami. Choć przed zobaczeniem filmu miałam mnóstwo obaw, rozwiały się one w ciągu kilkunastu pierwszych minut, gdy na ekranie wparowała Katarzyna Kwiatkowska. Nie powiem tutaj jednak, że to western, jak trąbią plakaty. Nie porównam także bohaterki Dnia kobiet do "polskiej Erin Brokovich". To zupełnie bez sensu, bo to tylko zbędne i nie do końca zrozumiałe uproszczenia.
  
 "Ta historia wydarzyła się naprawdę - mówi w "Klubie Trójki" Maria Sadowska - W Polsce jedna kobieta zapoczątkowała serię procesów sądowych, pokazała, że jedna osoba może coś zmienić, dzięki niej prawo pracy zaczęło być przestrzegane."

   Dzień kobiet opowiada historię Haliny Radwan, pracownicy sieci handlowej Motylek. Kobieta właśnie dostała awans i jak to zwykle w Polsce bywa przysporzyła sobie tym samym paru wrogów. Od czasu, gdy zaczęła nową pracę wyraźnie zaczęło być widoczne, że jej koleżanki podzieliły się na obozy. Jedne stanęłyby za Haliną murem, a drugie przyczyniłyby się do strącenia jej ze stołka kierownika sklepu. Nie przejmując się tym jednak, kobieta sumiennie wypełnia obowiązki i darzy swojego przełożonego zaufaniem w kwestii przydzielania zadań. Choć kilkakrotnie przejdzie jej przez myśl, że dane działanie jest niekoleżeńskie, a nawet nieetyczne, nie odważy się postawić. Na domiar złego jeszcze się w draniu zakocha.

K. Kwiatkowska jako H. Radwan (www.wyborcza.pl)
   Do zmiany zdania na temat polityki firmy skłoni Halinę seria bardzo niefortunnych zdarzeń. Nie mogąc znieść już więcej ciężaru odpowiedzialności, druzgocących oskarżeń i wyrzutów sumienia, bohaterka postanawia iść z Motylkiem na wojnę. Problem jednak w tym, że otaczające z początku Halinę przyjaciółki, teraz nie chcą mieć z nią niczego wspólnego.

   Dzień Kobiet jest naprawdę dobrym filmem. Jest niezwykle emocjonalny. Patrząc na zmagania głównej bohaterki stawiamy przed sobą w pewnym momencie pytanie - jakim sposobem ona się jeszcze w ogóle trzyma? Pomimo tego, iż wiemy, że to jedynie filmowa fikcja, porównujemy problemy Haliny ze swoimi. W moim przypadku wypadło to naprawdę blado. Postaci Halinki wprost nie można nie polubić - jest niezwykle prawdziwa w swojej naiwności i nieporadności w kierowaniu zespołem pracowników. Choć doskonale wiemy, że medal ma zawsze dwie strony i Halina nie jest bez winy, żałujemy jej i współczujemy. Gorąco kibicujemy, aby to się wreszcie wszystko skończyło! Katarzyna Kwiatkowska wykonała zatem tytaniczną pracę i w wywiadach sama podkreśla, że wejście w tak dramatyczną rolę pozwoliło jej w końcu oderwać łatkę "naczelnej śmieszki polskiej". W filmie warto zwrócić także uwagę na bezbłędnego Eryka Lubosa w roli szefa Haliny. Jego życiowe creda wprost kładą na łopatki.

   Jako przeciętny widz, nie mam Dniu Kobiet absolutnie nic do zarzucenia, choć nagromadzenie Halinkowych problemów w pewnym momencie wydaje się wprost abstrakcyjne. Jak jednak zauważyłam, ma to i swoje dobre strony. Bynajmniej obraz nie kojarzy mi się jednak z westernem. I po raz któryś pomstuję, z jakiego powodu mówimy znów, że ktoś lub coś jest polskim odpowiednikiem czegoś amerykańskiego! Uproszczenia uproszeniami, a marketing marketingiem, oczywiście. Ja uważam jednak niezmiennie, że polsko-amerykańska skala filmowa nie istnieje. Jest to absolutnie nieporównywalne. Nie te progi, nie ta technika, gra, kompozycja - wszystko inne. Polskie naprawdę nie znaczy złe i potrafi się samo obronić.

wtorek, 5 marca 2013

Nieulotne

Źródło: www.film.onet.pl
   Parę lat temu Jacek Borcuch zaskarbił sobie widzów filmem Wszystko, co kocham. Film zyskiwał dodatkowo na wartości, gdy zdecydowaliśmy się na obejrzenie go w starym, studyjnym kinie. Ja Wszystko, co kocham obejrzałam w gdańskim Neptunie i szczerze przyznaję, że jest to jedno z najpiękniejszych wspomnień, jakie ze sobą noszę. Tak czy inaczej, to właśnie dzięki Wszystko, co kocham szersza publiczność zapoznała się ze wchodzącymi gwiazdami polskiego kina- Mateuszem Kościukiewiczem i Jakubem Gierszałem. Z tym ostatnim, Borcuch zdecydował się współpracować ponownie, tym razem nad projektem Nieulotne. Do udziału w filmie zaprosił także młodziutką Magdę Berus, którą kilka miesięcy wcześniej widzowie mogli oglądać w Bejbi blues Katarzyny Rosłoniec. Z przykrością jednak należy stwierdzić, że Nieulotne, choć obfitujące w przepiękne ujęcia, a wyjątkowym klimatem estetycznym porażą niejednego wrażliwca, są absolutną stratą czasu.

   Oś fabularną filmu wyznaczają losy Kariny (Magda Berus) i Michała (Jakub Gierszał), dwojga studentów, którzy poznają się na wakacjach w Hiszpanii. Miłość kwitnie - jest szalona, namiętna, zmysłowa itd., ale widz ma przeczucie, że to musi się jednak szybko skończyć. Głównemu bohaterowi przytrafia się więc pechowa historia, którą nie prędko będzie mógł wymazać z pamięci. Aby się jednak uspokoić, chłopak wraca w rodzinne strony i decyduje się zaczekać tam na Karinę. Po powrocie zwierza się jej, lecz ona go odrzuca. Na głowie ma bowiem dość inny, zgoła poważny problem.


M. Berus i J. Gierszał (www.filmweb.pl)
   Nieulotne byłyby naprawdę przepiękne, gdyby nie przekombinowanie. Historia Kariny i Michała jest zbyt zagmatwana, niedokończona i nielogiczna. Główne postaci zbyt wiele czasu poświęcają rozmyślaniom, z których tak naprawdę nie wyniknie później nic konstruktywnego. Przynajmniej dla widza. Mając do dyspozycji tak idealnie pasujących do siebie głównych bohaterów, można by ułożyć historię miłosną tak przewidywalną, tak mało odkrywczą, a pomimo to wciąż porywającą widzów. Z udziałem Berus i Gierszała nie mogłoby się nie udać. Reżyser postanowił jednak brnąć w nieoczywiste, zapewne z nadzieją na stworzenie nieodtwórczej i zapadającej w pamięć historii kochanków. Niestety jednak większość widzów nie zrozumiała dobrze Borcucha, lub nie zrozumiała go w ogóle. Najjaśniejszym punktem jest drugoplanowa rola Joasi Kulig, która jest dla Nieulotnych jedynym  i absolutnym promyczkiem. Na ekranie pojawia się jednak bardzo rzadko. Nowa propozycja Borcucha powala natomiast na kolana pięknymi zdjęciami, za które Michał Englert został nagrodzony podczas zeszłorocznego Festiwalu Filmowego w Sundance. Dla przeciętnego widza, wiecznie i z własnej woli będącego pod urokiem Wszystko, co kocham  to jednak zbyt mało. Zaraz po wyjściu z kina wołamy wręcz o pomstę do nieba, z jakiego powodu taki film mógł się w ogóle przytrafić. Wielka, wielka, wieeeeelka szkoda.

niedziela, 2 grudnia 2012

Sala samobójców


Źródło: www.plejada.pl

    W marcu 2011 roku swoją premierę miał film Jana Komasy Sala samobójców. Pierwsze skojarzenia z tytułem? Więzienie, cela, samotność, cierpienie, grupa ludzi w odosobnieniu, odwaga. Niewprawnie trafiamy gdzieś nieopodal sedna. Za miejsce akcji wybiera sobie Komasa świat współczesny, w którym stara się umiejętnie wymieszać przestrzeń rzeczywistą i wirtualną. Na ich pograniczu chwiejnie stoi główny bohater filmu, młody Dominik.

    Fabularną oś filmu wyznaczają losy maturzysty, który jak każdy młody człowiek stara się odnaleźć swoje miejsce w życiu. Dominik (Jakub Gierszał) nie rozpycha się jednak łokciami. Daje sobie prawo do poszukiwań i popełniania błędów. Rodzice chłopaka (Agata Kulesza oraz Krzysztof Pieczyński) nie zauważają, że rzeczy materialne nigdy nie wypełnią pustki po tym, co dla duszy człowieka najważniejsze. Dominikowi brakuje bliskości, bezpieczeństwa i atencji rodziców. Na hasła o swojej niewdzięczności i braku poświęcenia reaguje więc niemalże alergicznie. Coraz bardziej zamyka się w sobie. 

    Główny bohater zostaje przedstawiony ponadto, jako członek szkolnej wspólnoty, w której jeden fałszywy ruch dyskwalifikuje go już w przedbiegach w wyścigu o popularność i akceptację. Popełnia go i wówczas zmuszony jest do szukania wyjścia z trudnej sytuacji. Trafia do wirtualnej sali samobójców, do której zaprasza go podobnie zirytowana życiem Sylwia (Roma Gąsiorowska). W sieci doświadcza emocji, które w realnym świecie były mu bliskie jedynie z nazwy. Dominik zamyka się w pokoju, delektuje miernością swojego życia. Ze wstrętem odsuwa pomocną dłoń rodziców. Odpłaca pięknym za nadobne.
Jakub Gierszał w roli Dominika Santorskiego (www.polskieradio.pl)

    Reżyser odważnie bierze na tapetę kwestię kondycji psychicznej współczesnych nastolatków. Salą samobójców stawia tezę, że młodzi ludzie na wypadek zrujnowania rzeczywistego życia mają plan awaryjny. Nie wyjeżdżają w siną dal, nie zmieniają tożsamości, nie wartościują swoich przeżyć. Z płaczem uciekają za to do sieci, która oferuje im gamę wspólnot i wspólnotek, które gotowe będą dzielić z nieszczęśnikiem smutek i radość, zadowolenie i irytację, akceptację i nienawiść do swojej osoby. Sala samobójców niewątpliwie istnieje w słusznej sprawie. Zwraca uwagę na to, że wymuskane gadżety i zabawki nie są odpowiedzieć na podstawowe potrzeby młodego człowieka. Nastolatkowie łakną bezpieczeństwa, uwagi, bliskości oraz odpowiedzi na ważne dla nich pytania egzystencjalne. Z drugiej strony jednak, obraz Komasy przynosi widzowi smutną refleksję o polskim kinie. Okazuje się bowiem, że lubuje się ono w tematyce trudnej, patologiach i odstępstwach od prawidłowych postaw społecznych. Znakomita rola Jakuba Gierszała, który wiekiem i urodą niewątpliwie wpisuje się w kanon współczesnego buntownika. Sala samobójców to solidnie skonstruowany obraz, który jest nośnikiem głębszych treści. Nie raz po seansie odezwie się w widzu wewnętrzny głos, który zatrwożenie zapyta, czy aby faktycznie tak wygląda współczesność.

środa, 21 listopada 2012

Mój rower

Źródło: www.film.wp.pl
    Mój rower w reżyserii Piotra Trzaskalskiego i Wojciecha Lepianki to kolejna tegoroczna propozycja, którą od paru tygodni lansuje jedna z naszych rodzimych stacji telewizyjnych. Zupełnie chyba niepotrzebnie, gdyż film potrafi się sam wybronić, a zachwalanie go na ekranie telewizora po 15 razy dziennie może przynieść odwrotny do oczekiwanego efekt. Film ujmuje przede wszystkim prostotą przekazu, lekkością fabuły i znakomitymi dialogami, choć nad pewnymi zabiegami dokonanymi przez reżyserów można trochę pokręcić nosem. Twórcy Mojego roweru porywają się bowiem na temat utarty i po stokroć wałkowany, nie wprowadzając oczekiwanej z początku świeżości ujęcia i nowego spojrzenia na relacje męsko-męskie.

    Oś fabularna filmu kręci się wokół trzech postaci - Włodzimierza Starnawskiego (Michał Urbaniak), jego syna Pawła (Artur Żmijewski) oraz wnuka, Maćka (Krzysztof Chodorowski). Szybko okazuje się, że trzej panowie nie mają ze sobą za wiele wspólnego, a pretekstów do rozmowy nieustannie brakuje. Niespodziewanie pojawia się jednak problem, gdy Włodzimierz trafia do szpitala, a przybyli na miejsce Paweł i Maciek dowiadują się, że babcia tego ostatniego postanowiła w końcu utrzeć nosa swojemu mężowi i zostawić go raz na zawsze. Nie mogąc się z tym pogodzić, Paweł planuje odnalezienie matki i przemówienie jej do rozsądku. Cała trójka (wraz z niecierpiącym samotności psem Włodzimierza, Kolesiem) wyrusza więc na wielkie poszukiwanie Barbary (Anna Nehrebecka). Prędko okazuje się jednak, że nie będzie to takie proste. W zapomnianej przez Boga miejscowości letniskowej, bohaterowie będą musieli wspólnie zmierzyć się z paroma przygodami. Przyjdzie im rozmawiać, wspólnie spędzać czas i zastanawiać się nad mniej lub bardziej poważnymi sprawami. Odnalezienie matki Pawła schodzi więc jak gdyby na drugi plan, a całą trójkę pochłoną frasunki zgoła bardziej przyziemne. Okaże się wkrótce, że bardzo zbliżą do siebie bohaterów.

Źródło: www.students.pl
    Wybranie się na Mój rower do kina nie będzie złym pomysłem. To czas dobrze spędzony, bo przede wszystkim mile i wydaje się mądrze. Choć obraz w żadnej mierze nie ujmuje tematu na nowo, a widz może mieć wrażenie, że reżyserom zależy tyko i wyłącznie na pogłębianiu w nim rozczulenia, to jednak nie stanowi typowej, polskiej wydmuszki filmowej. W obronie Mojego roweru podnoszą się głosy o świetnych i błyskotliwych dialogach (przede wszystkim pomiędzy Pawłem i jego synem) i trafnym doborze aktorów. Urbaniak, Żmijewski i Chodorowski stają na wysokości zadania i wypadają nad wyraz prawdziwie. Stanowią na tyle dobrze zgrane trio, że o innej obsadzie nawet nie przychodzi nikomu pomyśleć.
Choć Mój rower balansuje na granicy hitu i kitu to jednak nie można o nim wydać jednoznacznej opinii. Film podzielić można jak gdyby na dwie części, z której ta pierwsza wypada o wiele lepiej od końcowych ujęć. Można odnieść wrażenie, że reżyserom pomysłowości wystarczyło tylko na pierwsze fragmenty obrazu. Później zabrakło wspomnianej świeżości i tego czegoś, co sprawiłoby, że film zostanie nam na długo w pamięci. W tym wypadku zostanie jednak tylko na parę chwil, lecz w towarzystwie bardzo dobrego wrażenia.

czwartek, 15 listopada 2012

Pokłosie

Źródło: dlastudenta.pl
    Wraz z filmem Obława (reż. M. Krzyształowicz, 2012), Pokłosie Władysława Pasikowskiego zostało okrzyknięte jednym z najgorętszych tytułów roku. Jednak to wokół tego drugiego powstało więcej kontrowersji i burz dyskusji, gdyż reżyser dotknął kwestii niewygodnej. Odważnie odsłonił skazę polskości i niesłychany dyshonor na kartach historii naszego kraju. Postanowił nakręcić film, który stał się abstrakcyjną wariacją na temat tego, co mogło się wydarzyć podczas trwania wojny na jednej z polskich wsi. Zdecydował się zostać sumieniem narodu i Pokłosiem skłonić Polaków do oceny moralnej wydarzeń, które rozszyfrowujemy pod hasłem "pogrom Żydów w Jedwabnem". Unikając dokumentalnej konwencji i precyzyjnego przedkładania faktów na fabułę daje widzom obraz, wobec którego nie można przejść obojętnie.

    Kiedy Franciszek Kalina (Ireneusz Czop) ląduje po dwudziestu latach przebywania w Ameryce, w Polsce, jest świadomy, że w domu rodzinnym nie zastanie sielanki. Zdaje sobie sprawę z tego, że ominęło go wiele ważnych wydarzeń. Nie spodziewa się jednak, że rodzina Kalinów od niedawnego czasu nie cieszy się już dobrym imieniem wśród miejscowych, a wszystkie uprzejmości i dobre relacje z sąsiadami prędko zamieniły się w podejrzliwość i powszechne odtrącenie, a nawet ostracyzm. Franciszek rozmawiając z mieszkańcami wsi stara się dociec, dlaczego ci tak bardzo znienawidzili jego brata, Józefa (Maciej Stuhr). Ten, niedługo sam wyjawia bohaterowi swoją tajemnicę i zaprowadza go w miejsce, w którym od dawna kolekcjonował nietypowe znaleziska. Franciszek ocierając oczy ze zdziwienia widzi przed sobą pole pełne żydowskich płyt nagrobkowych, które jego brat zabierał z różnych miejsc we wsi. Józef tłumaczy bratu, że za czasów wojny Niemcy niszczyli żydowskie kirkuty i nagrobkami utwardzali miejskie powierzchnie. Stanowczo zaznacza, że nie godzi się na te nieludzkie zachowania i nie chce mieć nic wspólnego z odwracaniem głowy od niewygodnej sprawy. Chce przywrócić zmarłym honor i wieczny spokój.

Maciej Stuhr w roli Józefa Kaliny (źródło: dziennik.film.pl)
    Nie rozumiejąc brata, Franciszek początkowo umywa ręce od sprawy i wyzywa Józefa od szaleńców. Z czasem jednak sam zaczyna szukać prawdy o Żydach, którzy przed laty zamieszkiwali ich rodzinną wieś. Całe to zamieszanie stanowczo nie podoba się miejscowym. Początkowo stonowane, lecz pełne niechęci do Kalinów zachowania, zaczynają przybierać coraz bardziej brutalny i wymykający się spod kontroli charakter. Pomimo wielu przeciwności, bracia nie poprzestają na dbaniu o symboliczne cmentarzysko. Coraz intensywniej i dokładniej węsząc wokół sprawy żydowskiej, docierają do osobistych faktów, na których poznanie nie byli przygotowani. Jest jednak już za późno na to, aby powiedzieć, że nic się nie wydarzyło.

Ireneusz Czop w roli Franciszka Kaliny (źródło: entropiaslowa.pl)
    O filmie Pasikowskiego można usłyszeć, że jest mocnym i potrzebnym głosem w sprawie, o której Polacy woleliby milczeć. Z drugiej strony nie brakuje też haseł o antypolskości Pokłosia i haniebnym wpływie, jaki będzie miał na świadomość Polaków. Na tym ostatnim stanowisku stoi między innymi nasz były premier, Jarosław Kaczyński. Zapytany dziś o to, czy na film się wybiera, stanowczo podkreślił, że nie i nie zamierza. Prędko podkreślił, że "...redukcja Polski do grupy 40 kryminalistów, w której celował wcześniej Tomasz Gross i niektóre gazety, w szczególności jedna, to tendencje antypolskie". Serdecznie można chyba pogratulować odpowiedzialności i świadomości historycznej prezesowi PiS.
Choć Pokłosie Pasikowskiego nie stanowi realnego odbicia wydarzeń, które miały miejsce w Jedwabnem, nie traci tym samym na wiarygodności. Jest trzymającym w napięciu kryminałem, który ma przysporzyć widzowi rozrywki i jednocześnie odważnym oraz poważnym głosem w kwestii, o której dotąd wypowiadano się jedynie w naukowych książkach. Obraz Pasikowskiego przywodzi nadzieję na to, że widz zaznajomiony z historią zostanie zmuszony do głębszej refleksji. Ten natomiast, który o czynach Polaków pojęcia nie miał, zostanie sprowokowany do poszukiwań o szczegółach wydarzeń, które miały miejsce w Polsce w trakcie trwania wojny i po jej zakończeniu. 

środa, 7 listopada 2012

Obława

Źródło: kulturaonline.pl
    Obława (2012) w reżyserii Marcina Krzyształowicza od samego początku cieszyła się bardzo dużym zainteresowaniem. Niektórzy zakończyli na tym etapie swoją przygodę z filmem, inni wybrali się do kina, aby na własne oczy przekonać się o wyjątkowości tego obrazu. Jakie są więc pierwsze wrażenia? Zadziwia rozdmuchanie przez media roli Weroniki Rosati, pomysł na fabułę i odmienność spojrzenia na czasy wojny. Obława staje się obrazem, którego zaliczymy do tych, po których obejrzeniu nie wiemy co powiedzieć. Słowa są zbędne, więc w zamyśleniu i zadumie wychodzimy z kina. To jeden z polskich filmów, któremu warto poświęcić czas i uwagę. 

    Oś fabularną wyznaczają losy partyzanckiego oddziału AK, który spodziewając się niedługiego nadejścia obławy, nie spostrzega zagrożenia, które płynie z wewnątrz ugrupowania. Główną postacią filmu jest kapral Wydra (Marcin Dorociński), który podobnie jak pozostali partyzanci wykonuje egzekucje na lokalnych kolaborantach. Ze stoickim spokojem, rozwagą i unikając niepotrzebnego sadyzmu AK-owcy odsyłają w niebyt kolejnych zdrajców ojczyzny. Wśród nich znajdzie się niedawny znajomy kaprala Wydry, sprytny i przedsiębiorczy Henryk Kondolewicz (Maciej Stuhr). Główny bohater wybiera się po niego do domu rodzinnego, a w żonie spiskowca poznaje miłość z dawnych lat (Sonia Bohosiewicz). Dla Wydry nie ma to jednak już wielkiego znaczenia, gdyż skupia się tylko i wyłącznie na wykonaniu zleconego przez porucznika oddziału (Andrzej Zieliński) zadania. Rozniecaniu wspomnień o dawnej kochance przeszkadza także zauroczenie sanitariuszką oddziału, Pestką (Weronika Rosati). Zaślepiony uczuciem do pięknej dziewczyny nie poznaje się jednak na jej zamiarach. Zagrożenia ze strony sanitariuszki nie spodziewali się także pozostali partyzanci. Osobiste priorytety Pestki i ślepa wiara w lepsze jutro dla swojej rodziny, przesłoniły pozostałe wartości. Przed rozpoczęciem obławy na AK-owców, świadomie ściąga na swoich przyjaciół większe nieszczęście. 
Źródło: fabryka-historii.pl
    Wspominając przeszłe polskie filmy o czasach wojny i okupacji, spodziewamy się ukazania trudu dnia codziennego Polaków w niesprzyjających i ponurych czasach. Najczęściej akcje tych obrazów działy się w miastach i miasteczkach, których mieszkańcy stawiali czoła nowym warunkom, w którym przyszło im żyć. Obserwowaliśmy wiele dylematów moralnych, śledziliśmy setki historii utraconych miłości i przyjaźni. Obława jest w porównaniu z innymi filmami nieco odmienna. W filmie Krzyształowicza wyraźnie jest zarysowana granica pomiędzy tym, co dobre a tym, co złe. Akcja nie skupia się na wątku miłosnym, braterskim, czy innym, który z łatwością mógłby poprowadzić fabułę płynnie ku końcowi. Widz ma wrażenie, że zamierzeniem reżysera było zwyczajnie ukazanie autentycznego obrazu partyzantów i przywołanie wspomnienia o historii każdego bohatera tego oddziału. Krzyształowicz bez zbędnego dramatyzmu ukazuje w Obławie niepisane zasady postępowania w czasach wojny i wartości, na których podstawie bohaterowie dokonują podstawowych wyborów. Film można odczuć jako prawdziwy i niemalże analityczny. Niepotrzebna jest debata medialna nad użyciem w filmie przez Weronikę Rosati makijażu, czy też nie. Zbędne jest jednosłowne okrzykiwanie tytułu jako "niezapomnianego" i "najlepszego w roku". Bezcelowe w końcu pozostaje wspominanie o tym, czym to rola życiowa Marcina Dorocińskiego. Dyskusje nad Obławą powinny toczyć się wokół historii, którą przedstawia. Obejrzenie jej powinno prowokować do poszukiwań wzmianek o polskich bohaterach czasów wojny. Wyjście z kina powinno skłonić do refleksji i zadumy.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...