Podglądania powstają jako najlepszy sposób wypełnienia wolnego czasu. Sprawdzę, czy pisanie o filmach może przynieść tyle samo radości, co oglądanie ich. W polityce, a więc w tym, co studiuję nie znajduję nic z filmowego charakteru. Oczywiście poza abstrakcyjnością i paskudnymi charakterami.

wtorek, 26 listopada 2013

Przestępca też filozof

www.filmzwiastun.pl
   Pisząc scenariusz do Adwokata Cormac McCarthy musiał doskonale wiedzieć o tym, że każdy z nas ma swoje słabości. Dla jednych będą to pieniądze, dla drugich kobiety, dla jeszcze innych wystawne życie, hazard, czy szybkie samochody. Można powiedzieć, że każdy ma takie słabości, na jakie go stać. Zawsze, gdy możemy chcemy więcej i więcej. Czy lepiej jest powiedzieć sobie stop, gdy jeszcze jest na to czas, czy może warto w życiu ryzykować, by później na stare lata niczego nie żałować? Gdy poznamy tytułowego Adwokata, być może dowiemy się jaka jest odpowiedź na to pytanie. Tak dla świętego spokoju. A z błędów głównego bohatera możemy się wiele nauczyć. Lubujący się w wystawnym życiu Mecenas (Michael Fassbender) znalazł właśnie tę jedyną. Miłość Laury (Penelope Cruz) jest dla niego jak dotąd najcenniejszą wartością w życiu. Tak mu się przynajmniej wydaje. Z nie mniejszą czułością i troską obchodzi się jednak też ze swoim majątkiem, którego chciałby leniwie powiększać w nieskończoność. Niekoniecznie brylując na sali sądowej oczywiście. Nic prostszego. Jego przyjaciel Reiner (Javier Bardem) od razu służy pomocą i proponuje bohaterowi lukratywny układ, w który ten wchodzi tak bez reszty i bez rozsądku. Wabiony łatwym zyskiem Adwokat nie zwraca uwagi na ostrzeżenia siedzącego od dawna w tej branży Westrey'a (Brad Pitt) i naraża na niebezpieczeństwo siebie i Laurę. Po przeczytaniu takiej historii można spodziewać się naprawdę fantastycznego kina. Wielu widzów przeczuwało nawet, że owocem współpracy Ridleya Scotta i Cormaca McCarthy'ego będzie kryminalne arcydzieło. Na takie miano Adwokat jest jednak zbyt mało dynamiczny. Fabuła leniwo snuje się pomiędzy kilkoma wątkami, które nie łatwo z początku połączyć i zrozumieć. I choć nasze czekanie zostaje ostatecznie wynagrodzone, nic nie zrekompensuje nam zawodu, że Adwokatowi daleko do mrożącego krew w żyłach kryminału, czy thrillera. W trakcie oglądania najnowszego filmu Scotta mamy wrażenie, że jest on literacką opowieścią o nieco moralizatorskim wydźwięku. Praktycznie wszyscy bohaterowie Adwokata filozofują i udzielają sobie nawzajem życiowych wskazówek. Ich wywody są nieco przyciężkie w odbiorze i podwójnie niezrozumiałe- przez nieprzystającą do konwencji filmu poetyckość i brak idei fix w wyrażanej myśli. Przedstawiając nam anonimowego everymana, reżyser sugeruje widzowi, że każdy może podzielić los mecenasa. Każdy z nas jest bowiem choć trochę łasy na pieniądze, wysoki status i luksus. To jak bardzo jesteśmy do tych wartości przywiązani może okazać się, gdy zostaniemy postawieni w obliczu wyboru - mieć, czy nie mieć. Aby wyrazić dobitnie swoje przesłanie, Scott przedstawia nam w ostatnich scenach filmu anonimowego Bankiera (Goran Višnjić), który ma właśnie zdecydować, czy niebezpieczna gra z przestępcami i płynące z niej zyski są jeszcze dla niego czegoś warte. McCarthy i Scott nie przekonują też widza co do miłości Laury i mecenasa. Nadali ich relacji zbyt płytki charakter, niepotrzebnie przedstawiając tych dwoje na okrągło w niedwuznacznych sytuacjach. Na Adwokata warto się wybrać tylko z jednego względu. Choć Cameron Diaz nigdy nie wybierała ról, w których mogłaby się popisać, tym razem zrobiła wyjątek. Widz ma wrażenie, że rola niebezpiecznej Malkiny jest dla niej wręcz drugą skórą. Diaz jest drapieżna, niezrównoważona, wariacka i zabójczo, zabójczo seksowna. Tego nie wypada przegapić! Resztę scen bez jej udziału śmiało możemy przespać. 

Adwokat/The Counselor
USA, 2013, 117'
reż. Ridley Scott, scen. Cormac McCarthy, zdj. Dariusz Wolski, ed. Pietro Scalia, muz. Daniel Pemberton, prod. Ridley Scott, Nick Wechsler, Steve Schwartz, Paula Mae Schwartz, dystr. 20th Century Fox, wyst. Michael Fassbender, Penélope Cruz, Cameron Diaz, Javier Bardem, Brad Pitt.

piątek, 22 listopada 2013

Pyszny weekend

www.kuchniaplus.pl
Od piątku przez kolejne 3 dni odbywać się będzie w Warszawie, Wrocławiu, Poznaniu i Gdańsku kolejna edycja festiwalu Kuchnia + Food Film Fest! 

Podczas jego trwania obejrzeć będzie można kilkanaście ciekawych dokumentów o tematyce kulinarnej i hit 13. Festiwalu T-Mobile Nowe Horyzonty Smak Curry w reżyserii Ritesha Batry. Na jakie filmy warto zwrócić uwagę?
W piątek będzie można wybrać się wieczorem na Ostatni ocean w reżyserii  Petera Younga. Dzięki niemu dowiecie się, w jakim stanie jest ekosystem wód, z których w zatrważających ilościach wyławiamy skarby, które lądują później na naszym talerzu obok cytrynki i frytek. Jeżeli jednak 20.00 to dla Was za późno i wolicie być w tym czasie na parkiecie, będziecie mogli skusić się na dwie wcześniejsze propozycje - Skarby tajskiej kuchni, czy Kulinarne dziedzictwo Alp

W sobotę o 11.00 coś dla dzieci! Warsztaty kulinarne czekają na wszystkie maluchy dla których lepienie babek z piasku to zdecydowanie za mało. O 13.00 w programie dokument Farmer i jego książę w reżyserii Bertrama Verhaaga. Czy kolega naszego Księcia Jana Lubomirskiego-Lanckorońskiego zza granicy dobrze radzi sobie z rolnictwem i ekologiczną hodowlą zwierząt? Ten dokument może obnażyć wszystkie sekrety Księcia Walii! W kolejce do oglądania zostaną Wam później także Gorzki smak czekolady, z którego dowiecie się jak naprawdę wyglądają realia pracy na plantacjach kakao na Wybrzeżu Kości Słoniowej oraz Fair Trade- Sprawiedliwy handel?, w którym Donatien Lemaitre sprawdza jak ta cała sprawiedliwość wymiany wygląda w praktyce. Jeżeli nic Was dotąd nie zainteresowało to być może zechcecie wybrać się popołudniem na dokument o coca-coli? Romain Icard odkrywa co tak naprawdę kusi nasze podniebienia i jaka jest tajemnica najsłynniejszego napoju gazowanego na świecie. O tej samej porze wyświetlony zostanie także francuski dokument Parcie na żarcie, a wieczorem z filmu Czerwona obsesja ucieszy się sam Marek Kondrat. Historia przemysłu winiarskiego opowiedziana głosem Russella Crowe'a? To dopiero musi być coś! Wieczorem organizatorzy festiwalu zapraszają na specjalnie wydaną z tej okazji kolację filmową (we Wrocławiu odbędzie się ona w restauracji Hotelu Monopol). 

A niedziela? Niedziela będzie też będzie dla Was. Zaczynamy od filmowego śniadania w stylu slow food. Później spieszmy się powoli do kin na elBulli-kulinarny interface. Dzięki dokumentowi Eduarda Martí dowiecie się jak tworzy się w kuchni wielka sztuka z udziałem Ferrana Adrii- jednego z najsłynniejszych restauratorów na świecie. Popołudniem będziecie mieli szansę poznać tajniki najtrudniejszego egzaminu dla sommelierów dzięki filmowi Somm lub wybrać się razem z reżyserem Mistrzów herbaty na przepięknie zielone plantacje naszej ulubionej rośliny. Wieczór spędzić możecie natomiast oglądając Smak curry Ritesha Batry. Jak zmieni się życie Ili, która pakując codziennie przepyszny lunchbox dowie się, że trafiał on nie do jej męża a do nieznajomego mężczyzny?

Więcej szczegółów na temat festiwalu znajdziecie na stronie oficjalnej kanału Kuchnia + http://www.kuchniaplus.pl/ksite/kuchniaplus-food-film-fest-2013/

Do jakiego kina wybrać się w każdym mieście?

Warszawa- Kino Kultura, ul. Krakowskie Przedmieście 21/23
Wrocław- Kino Nowe Horyzonty, ul. Kazimierza Wielkiego 19a-21
Poznań- Kino Muza, ul. Św. Marcina 30
Gdańsk - Kino Neptun, ul. Długa 57

sobota, 16 listopada 2013

Oh, Baby!

www.kinopraha.pl
   "W tym filmie widziałam więcej pornografii niż przez całe swoje życie!" - tak powiedziała moja koleżanka, którą "Don Jon" absolutnie odrzucił dosłownością, nadmiarem seks klipów i wulgarną rolą Scarlett Johansson. Ja w przeciwieństwie do niej myślę, że Joseph Gordon Levitt całkiem dobrze zaplanował swój pełnometrażowy debiut. Zamiast samotnego i pryszczatego nastolatka, którego mimowolnie możemy kojarzyć z problem uzależnienia od pornografii, Levitt przedstawia nam Jona. Napakowany testosteronem i sterydami dwudziestoparolatek nie jest sobie w stanie poradzić z tym, że wyuzdane w geometrycznych pozycjach pornogwiazdy podniecają go bardziej niż jakakolwiek "dziesiątka" w realnym życiu. Choć w niedługim czasie przyjdzie mu zmierzyć się z wartościami, których był wcześniej więcej niż pewien, Jonny Boy korzysta z życia pełną parą. Levitt doskonale balansuje na granicy komizmu sytuacji i ważności poruszanego tematu. Nie trywializuje uzależnienia Jona, ani nie wmawia widzowi, że omawiany problem dotyczy dziś znakomitej większości mężczyzn. Poprzez rozrywkę jaką jest oglądanie "Dona Jona", Levitt zwraca naszą uwagę na skutki uboczne rewolucji technologicznej ubiegłych dekad i maksymalne spłycenie relacji międzyludzkich w dzisiejszych czasach. Reżyser nie pozostawia też wątpliwości co do swojego stosunku do kościoła katolickiego, przedstawiając go (bądź, co bądź wyjątkowo śmiesznie) jako hipokrytyczny i zatwardziały twór. Levitt stara się walczyć w "Donie Jonie" z łatkami: bezrefleksyjnego byczka, tępej plastikowej lali, nieobecnego nastolatka z nosem w komórce, czy rozpaczającej i bolejącej nad stratą bliskich wdowy. W interesujący sposób przekazuje nam, że w jego mniemaniu każdy z nich ma swoją głębię i prawdziwe, mądre "ja", które pojawia się, gdy nadejdzie odpowiednia okazja. Nie pozostawia nam też złudzeń co do tego, że życie to nie film. Ani pornos, ani romans.

Don Jon
USA, 2013, 90'
reż. i scen. Joseph Gordon Levitt, zdj. Thomas Kloss, ed. Lauren Zuckerman, muz. Nathan Johnson, prod. Ram Bergman, Nicolas Chartier, dystr. Relativity Media, wyst. Joseph Gordon Levitt, Scarlett Johansson, Tony Danza, Julianne Moore i inni.

piątek, 15 listopada 2013

Zrozumieć Bitników

www.film.com
   Ostatnimi czasy lubimy odgrzewać historie pokolenia amerykańskich Bitników. 3 lata temu pojawił się Skowyt Roba Epsteina i Jeffrey'a Friedmana, z Jamesem Franco w roli młodego poety Allena Ginsberga. Niedługo później do kina mogliśmy wybrać na nieco nieudane, lecz do wybaczenia W drodze Waltera Sallesa. W obu tych obrazach poczuliśmy się jak szalony był okres lat 50. w Ameryce, jak bardzo pragnięto wówczas wyzwolenia twórczości, wywrócenia klasycznych kanonów  i życia na krawędzi psychicznego, i fizycznego wyniszczenia. Dopóki nie zabierzemy się za czytanie Nagiego lunchu Williama Burroughsa, wszystkie smaczki życia Bitników z pewnością będą nas kręcić. Reżyser John Krokidas najwidoczniej jednak dzielnie przebrnął przez to dzieło i prawdopodobnie też przez wiele innych, które powstały z ręki Kerouaca, czy Ginsberga. Udało mu się nakręcić dzięki temu film Kill Your Darlings, w którym śledzimy początki twórców Beat Generation. Młody Allen Ginsberg (Daniel Radcliffe) dostał się właśnie na Uniwersytet Columbia. W prędkim czasie ulega fascynacji Lucienem Carrem (Dane DeHaan), który za nic ma uniwersyteckie zwyczaje, klasyki literatury, obyczajowość współczesnych Amerykanów i wszystkich, którzy się do niego nie przyłączą. Lucien wprowadza Allena w świat, którego ten w skrytości poszukiwał. Pragnienie namiętnego i totalnego przeżywania życia, burzenia tego, co skostniałe i staroświeckie, wyzwalania siebie poprzez każdy możliwy sposób staje się dla Ginsberga i jego kolegów podnietą do napisania manifestu pokolenia. Jakkolwiek dobry, staje się przedmiotem uczelnianych drwin i pokpiwań. Jego opublikowanie przyćmi także pewne wydarzenie z parku Riverside, w którego zamieszany będzie Lucien i jego wieloletni kochanek i prześladowca David Kammerer (Michael C.Hall). Te błyskawiczne zwroty zdarzeń w historii Bitników, udaje się Krokidasowi przedstawić w sposób jasny, mocny i prowokujący dalsze poszukiwania widza o twórcach Beat Generation. Reżyser pragnie zdaje się uwspółcześnić odbiorcy postaci Ginsberga, Carra, Burroughsa i Kerouaca, przedstawiając ich jako ogarniętych twórczym szałem nastolatków, którzy rozrabiają w uniwersyteckiej bibliotece w rytm hitu zespołu TV on the Radio. Krokidas zmiękcza sylwetki Bitników, upraszcza pojedyncze historie z ich życia i tym samym ma się wrażenie, że nawet usprawiedliwia i tłumaczy ich przed widzem. Kill Your Darling sprawia, że pozostawiamy dla Bitników większy margines tolerancji. Wyjątkowo komicznie jest w filmie przedstawiony William Burroughs (Ben Foster), którego maniakalne dbanie o siebie, oszczędność gestów i dobitność głoszonych uwag tworzą nieskończone pokłady uroku osobistego. Poważnie nie potraktujemy też Kerouaca. Prędko zapomnimy o tym, że jest to ten sam mężczyzna, którego powierzchowne i wybiórcze traktowanie relacji z najbliższymi, brak szacunku do ciała oraz nieokrzesanie doprowadzą go później na skraj obłędu. Krokidas pozwala nam na moment zapomnieć o tym jak zabójczy pęd do życia miał każdy z tych chłopców. Sprawia ponadto, że chcemy wiedzieć o nich wiedzieć więcej, przeniknąć ich i być jednymi z nich.

Tnij linie słów
Tnij linie muzyki
Rozwal obrazy kontrolne
Rozwal maszynę kontrolną.


William Burrougs, Szybki strzał 

Kill Your Darlings, Na śmierć i życie
USA, 2013, 104'
reż. John Krokidas, scen. John Krokidas, Austin Bunn, zdj. Reed Morano, ed. Brian A. Kates, muz. Nico Muhly, prod. Michael Benaroya, Christie Vachonn, Rose Ganguzza, John Krokidas, dystr. Sony Picture Classics, wyst. Daniel Radcliffe, Ben Foster, Dane DeHaan, Michael C. Hall, Jack Huston, Jennifer Jason Leigh, Elizabeth Olsen i inni.

niedziela, 10 listopada 2013

Życie z miłością w tle

www.eonline.pl
   Życie ludzkie jest istotne. To, jak je widzimy zależy często od tego kim jesteśmy dla osoby, którą oceniamy. Dla kolegów i koleżanek ze szkoły może najbardziej liczyć się, z jakiej rodziny jesteśmy- biednej, czy bogatej. Dziś takimi rzeczami potrafimy wytłumaczyć w dorosłym życiu praktycznie wszystko. Pracodawca się tym jednak nie zajmie. On, gdy przyjmuje nas do pracy patrzy wyłącznie na doświadczenie. Rodzice na nasze sukcesy. Babcia z kolei myśli tylko o tym, czy mamy pełne brzuchy. Zwykli przechodnie, nic o nas nie wiedząc, często zastanawiają się nad nad tym jakie jest nasze życie i przypatrzywszy się uważnie temu jak jesteśmy ubrani snują egzotyczne teorie. W ostatecznym rozrachunku jednak nie to jest ważne. Liczy się przede wszystkim to, co my sami myślimy o swoim życiu, a najczęściej przychodzi nam zastanawiać się nad nim przez jeden tylko pryzmat- miłości.
Nieustannie zagubioną w swoich myślach i nieco niechlujną Adele (Adele Exarchopoulos) dręczą takie właśnie myśli. Licealistka po raz pierwszy zaczyna poważnie zastanawiać się nad swoją seksualnością. Chcąc dać ujście nie dającym się dłużej krępować emocjom, Adele ryzykuje i umawia się na randkę z kolegą, której finał odrobinę rozjaśni dziewczynie drogę. Od tej pory bohaterka powoli usiłuje przekonać się do wstydliwych pragnień i wybiera się pewnego wieczoru do lesbijskiego pubu. Wyglądając na śmiertelnie onieśmieloną debiutantkę, przykuwa uwagę niebieskowłosej Emmy (Léa Seydoux), która w krótkiej chwili przerywa krępującą dla Adele rozmowę przy barze. Od tej pory pomiędzy dziewczętami wybuchnie romans, którego płomienne początki zaprowadzą je wprost w dorosłe życie, na którego rozpoczęcie obie są niejednakowo przygotowane.         
Léa Seydoux jako Emma (www.forelite.pl)
Abdellatif Kechiche obserwuje życie Adeli z perspektywy jej uczuciowości i wyborów nią podyktowanych. Sugestywny tytuł Życie Adeli: Rozdział 1 i 2 mówi widzowi, że po niemal 3-godzinnym seansie nie na zawsze żegna się on z bohaterkami filmu. Oby jednak na odpowiednio długo. Chcąc przybliżyć widzowi problem seksualności i trudnych wyborów z nią związanych we współczesnym świecie, Kechiche może dosłownie obrzydzić widza prezentowanym w filmie realizmem. Widać go szczególnie w postaci Adele, której nie raz zechcemy rozczesać grzebieniem poklejone włosy lub wytrzeć nos po wypłakaniu rzeki łez. Partnerująca Adele Léa Seydoux nie prowadzi swojej bohaterki w sposób aż tak nachalny, przez co ogląda się ją na ekranie o wiele chętniej. Osławione już w trakcie premiery filmu w Cannes sceny erotyczne także podzielą widzów. Ze swojej strony mogę tylko powiedzieć, że dosłowność obrazu i zbytni naturalizm scen gwałci wyobraźnię widza i nie pozostawia po nich dreszczu rozkoszy. Z drugiej strony, podsumowując film, nie można jednak odmówić mu racji poruszanego problemu, którym jest nie tylko społeczne obchodzenie się z osobami homoseksualnymi. Życie Adeli jest także ważnym głosem w sprawie zagubienia młodych ludzi we współczesnym świecie. Kechiche obnaża nieudolne i nieprzemyślane do końca wybory, nieumiejętność prowadzenia rozmów o problemach, spłycenie relacji z rodzicami, konieczność porzucania ideałów i rozchwianie emocjonalne, które codziennie należy maskować. Życie Adeli nie jest zatem filmem o miłości. Uczucie bohaterek jest jedynie tłem do o wiele głębszej historii, której potencjał Kechiche powinien bardziej wykorzystać przy kontynuacji Życia Adeli.
Życie Adeli, La vie d'Adele, Blue is the warmest colour
Francja, 2013, 172'
reż. Abdellatif Kechiche, scen. Ghalia Lacroix, zdj. Sofian El Fani, e. Ghalia Lacroix, Albertine Lastera, Camille Toubkis, prod. Abdellatif Kechiche, dystr. Wild Bunch (Francja), Gutek Film (Polska), wyst. Léa Seydoux, Adèle Exarchopoulos,  Mona Walravens,  Salim Kechiouche i inni. 


wtorek, 5 listopada 2013

Niekochanie

www.filmweb.pl
   Podobno nic tak bardzo nie podkreśla kobiecości jak czerwona sukienka. Przykuje uwagę, a potem mimowolnie uwiedzie i rozochoci męską fantazję jeszcze zanim zdąży to zrobić pojedynczym gestem, czy słowem jej posiadaczka. Jest słodkim niedopowiedzeniem, nawet na najbardziej ponętnej kobiecej sylwetce. Zniewala i na długo zapada w pamięć, szczególnie na kobiecie, którą darzy się miłością. Przyszedłszy do ukochanej po latach rozłąki mężczyzna, ma  nadzieję na to, że kobieta nie bez powodu otworzyła mu w czerwonej sukience. Jest przekonany, że chce go wabić, kusić i zabawiać się jego pożądaniem. Chce być jej usłużny, ale tylko do jakiegoś czasu, gdyż nieprzemyślane zwodzenie spowoduje tylko, że zagotuje się w środku i niepotrzebnie uniesie. Wynagrodzi jej to, ale wie, że to spłoszy kobietę. Nie będzie mógł zrozumieć, dlaczego nie chce wybaczyć mu tych czterech lat zwłoki. Ponownie zirytuje się i zechce zerwać z niej w złości tę śmieszną, małą czerwoną sukienkę, która z pewnością nie miała być dziś dla jego oczu. Ani to, co kryje się pod jej spodem. To doprowadzi go do furii. W niczym nie pomoże tutaj wybłagany pocałunek i dotyk jej aksamitnych warg na jego policzku. Nie tak traktuje się mężczyznę, gdy otwiera się mu w czerwonej sukience, a przynajmniej nie w Some Velvet Morning Neila LaBute'a. To kameralne kino, które odziera spotkania damsko-męskie z filmowej kurtuazji i romantyzmu, gdyż koncentruje się na życiu. Relacje Freda (Stanley Tucci) i Velvet (Alice Eve) są brutalne i podyktowane rzeczywistością pewnych profesji zawodowych. Niedopowiedzenia w życiorysie bohaterki doprowadzają w tym filmie do obłędu nie tylko samego Freda, ale i widza, któremu w końcu zafundowano obraz, który spowoduje, że osunie się na fotel z zaskoczenia. Nic nie sugerujący z początku pusty dialog bohaterów, jedność przestrzeni i gra wyłącznie dwójki aktorów jest w Some Vevet Morning celowym zabiegiem reżysera, który pragnie skupić uwagę widza na wypaczonych relacjach międzyludzkich i samotności, której palące uczucie gasi się dziś sposobami, które gwarantuje nieograniczona wyobraźnia i odpowiadające jej rozwiązaniom rzeczywiste firmy usługowe. Mający swoją premierę podczas tegorocznego festiwalu filmowego w Tribece film LaBute'a paraliżuje dosłownością i sugeruje, że istnieją związki, z których wprost nie sposób wydostać się ze względu na chorobliwą chęć posiadania drugiej osoby. Nasuwająca się widzowi po seansie myśl, iż historię Velvet i Freda zainspirowało życie jest dręcząca i prowokująca dyskusję na temat współczesnych relacji międzyludzkich w dobie odczłowieczenia więzi i męskiego niezaspokojenia seksualnego, które musi i może mieć dziś wszelkie ujście.
Some Velvet Morning
USA, 2013, 82'
reż. i scen. Neil LaBute, zdj. Rogier Stoffers, edyc. Joel Plotch, prod. Velvet Morning, dystr. Tribeca Film, wyst. Stanley Tucci, Alice Eve. 

środa, 9 października 2013

Punkty karne Smarzowskiego


Plakat filmu (www.slizg.eu)
   Polacy to naród pełen bolączek. Nie jesteśmy obojętni  na żadne przewinienia i wbrew pozorom dostrzegamy mnożące się w każdej sferze patologie. O prawdziwości tego stwierdzenia można przekonać się biorąc pierwszy lepszy poranny autobus, w którym dyskutującym o bieżącej polityce seniorom palą się ze złości policzki. Kończy się to tylko jednak na biernym pomstowaniu, na którego odpowiedzi ze stron najmłodszego pokolenia wprost nie możemy się czasami doczekać. Większość z nich poszła jednak do tej pory po rozum do głowy i dawno temu wyjechała już za granicę. Na warcie pozostają 40- i 50-parolatkowie. Być może to właśnie, obce pozostałym pokoleniom poczucie, powoduje, że nasze matki i ojcowie biorą na siebie odpowiedzialność za polską teraźniejszość i wyróżniają się nadzwyczajną aktywnością w dialogu społecznym. Nie uciekają w banały, ani nie biorą nóg za pas. Otwarcie mówią o tym, co uwiera ich w polskim społeczeństwie i podejmują rozpaczliwe nierzadko próby nadawania rzeczom jako takiego ładu. Ich rolą jest zwracanie uwagi na rodzące się wciąż na nowo problemy, a o tych mówi się niemalże wszędzie, a już na pewno w mediach i polityce. Coraz częściej Polacy nie obawiają się zabrać zdania w śmierdzących konserwatyzmem miejscach pracy, w domu, czy nawet przy okazji sobotnich potańcówek ze starymi znajomymi z liceum. Istniejące od niedawna przekonanie, że warto prowokować dyskusję o współczesności możemy zaobserwować także w sztuce i bez wątpienia najbardziej czytelne przesłania o niej płyną z filmu, a w szczególności z obrazów Wojciecha Smarzowskiego. 

    Swoimi filmami reżyser konsekwentnie podburza Polaków przeciwko narodowej kulturze bycia. Pokazuje on bowiem naszą potworną mierność, której poczucie zabijamy bogaceniem się i naśladowaniem zwyczajów zaobserwowanych za granicą.  Każdy z filmów Wojciecha Smarzowskiego kojarzy nam się z poczuciem niewyobrażalnego wstydu – za siebie i za rodaków. I choć wiemy doskonale o tym, że przedstawiona w obrazie rzeczywistość jest niewątpliwie przekoloryzowana, nie możemy się jednocześnie uwolnić od myśli, że inspiracja reżysera nie pochodzi znikąd. Na początku 2013 r., przy okazji premiery Drogówki- najnowszego filmu Wojciecha Smarzowskiego- wszystkie natrętne myśli, z którymi pozostawił nas na parę lat po Domu złym (2009) reżyser, wróciły. Tym razem prześwietla on polską policję. Na tę wieść struchleli funkcjonariusze oblegali seanse Drogówki niemalże całą wiosnę.

B. Topa, E. Lubos, R. Wabich i J. Kijowska jako filmowa drogówka (www.filmweb.pl)
   Film Smarzowskiego można skojarzyć w pierwszym momencie z pewnym dość niewybrednym dowcipem. W jednym z nich roztrzęsiony kierowca podaje policjantowi dokumenty do kontroli. Gdy ten bierze je do ręki, rajdowiec prędko zauważa: „Panie władzo! Czy nie wypadło panu przypadkiem właśnie 200 złotych?” W odpowiedzi usłyszał: „Nie, Drogi Panie. Mi wypadłoby 500.” Wszystko, co bowiem wyobrażaliśmy sobie lub wiedzieliśmy na temat policji jest w Drogówce pokazane. Wojciech Smarzowski ukazuje funkcjonariuszy jako skorumpowanych i niepoważnych hulaków, którym w głowie tylko wóda i baby. Bohaterowie jego filmu chętnie przyjmują grube pliki pieniędzy w zamian za darowany mandat, korzystają z usług prostytutek, przeklinają, piją na umór i migają się od odpowiedzialności. Jeden jest tutaj wart drugiego. Wyobrażamy sobie zatem z początku, że film będzie zabawnym splotem etiud o posterunkowych nieudacznikach, który choć rozbawi nas do łez to sprowokuje po wyjściu z kina także pewną refleksję. O swojej pomyłce zorientujemy się jednak, gdy sierżant Rysiek Król (w tej roli Bartłomiej Topa) zostanie oskarżony o morderstwo swojego kolegi po fachu.

   Drogówka nie jest więc ani dramatem, ani komedią. Wypadałoby ją raczej rozpatrywać w kategorii obyczaju lub filmu akcji. Chcąc uwiarygodnić przekaz, Smarzowski zmontował swój film z dwóch różnych ujęć. Aby nie zbijać widza z właściwego tropu, reżyser stara się pokazywać główne wątki filmu dzięki ujęciom profesjonalnego kamerzysty. Wariackie eskapady policjantów sprawiają zaś wrażenie rejestrowanych przez podchmielonego amatora, który szczęśliwie dla siebie znalazł się w posiadaniu odjazdowego telefonu z kamerą. Choć nie zawahał się go użyć, zachwiał się nie raz, co jest dla oczu odrobinę męczące. Czego jednak nie zniesie się dla kawałka dobrego kina? Do tego pytania nie dojdą zdaje się jednak wszyscy widzowie. Większość z nich może potraktować Drogówkę jak „niezłą bekę”, która nie pozostawi po sobie nic jak tylko zdwojoną nienawiść wśród blokersowych rycerzy herbu CHWDP. Inni mogą potraktować film nazbyt poważnie i naiwnie uwierzyć w rzeczywistość, którą Smarzowski ewidentnie podpicował. Idealnie jest podejść do niej z ostrożnością i dystansem, wiedząc jak gdyby, że problemy korupcji i poplecznictwa w miejscu pracy, przymykania oka na prostytucję, zdrady, czy alkoholizm są w Polsce chlebem powszednim. W jednak każdym przypadku, niezależnie od wrażliwości widza, czkawką odbije się po seansie wyświechtane westchnienie: „… bo to Polska właśnie!" i znów będzie nam przykro. 

Drogówka
Polska, 2013, 118'
reż. i scen. Wojciech Smarzowski, zdj. Piotr Sobociński Jr, muz. Mikołaj Trzaska, prod. Film It, dystr. Next Film, wyst. B. Topa, J. Kijowska, R. Wabich, A. Jakubik, M. Dorociński.

niedziela, 30 czerwca 2013

Choć goni nas czas

- Gdyby tylko udało się uchwycić to uczucie, które mam teraz - powiedział Linklater do spacerującej obok niego pięknej nieznajomej.
- Co masz właściwie na myśli? - zapytała z dziewczyna.
- Chciałbym umieć opisać dla kogoś uczucie tej chwili, w której jesteśmy, aby ktoś kto tego słucha naprawdę mógł poczuć to samo co ja. Pragnąłbym umieć je komuś przekazać zamiast zachowywać je samolubnie dla siebie. 

Kadr z filmu "Przed wschodem słońca"
Taki dialog mógł prawdopodobnie zaistnieć pomiędzy spacerującymi nocą po Filadelfii Richardem Linklaterem i dopiero co poznaną przez niego Amy Lehrhaupt. Reżyser wchodzącego właśnie do kin Przed północą oparł trzeci już z kolei (po Przed wschodem słońca i Przed zachodem słońca) film na historii, która przydarzyła mu się naprawdę. Kto zatem powie teraz, że "taka miłość się nie trafia"?

Linklater poznał ukochaną jesienią 1989 r. Spędzając jedną noc w Filadelfii spotykał ją przypadkiem w sklepie z zabawkami. Richard miał wtedy 29 lat, podczas gdy dziewczyna szalała jeszcze do niedawna jako nastolatka. Całą noc spędzili wówczas na rozmowach o sztuce, nauce, filmie oraz czymkolwiek innym, co wydawało im się godne uwagi. Zanim nadszedł ranek, zadurzyli się w sobie na dobre. Przed odjazdem wymienili się numerami telefonów, nie wierząc jednocześnie w to, że ich uczucie przetrwa próbę czasu. Przeczuwając nieuchronnie zbliżającą się stratę, po jakimś czasie stracili kontakt. W wywiadach Linklater wspomina o tym, że nawet podczas przechadzania się z dziewczyną ulicami Filadelfii nie mógł oprzeć się wrażeniu, że ich historia jest znakomitym tematem do przeniesienia na ekran. Nie mógł jednak wymyślić odpowiedniego sposobu, którym mógłby przekazać widzowi dokładnie to, co czuł, gdy spotkał tej nocy Lehrhaupt. 

Nakręciwszy Przed wschodem słońca miał nadzieję, że dziewczyna pojawi się na premierze filmu i ponownie uda im się porozmawiać. Reżyser nie wiedział jednak jeszcze wtedy, że zanim zdjęcia do obrazu rozpoczęły się na dobre, Lehrhaupt zmarł w tragicznym wypadku motocyklowym.

E. Hawke i J. Deply jako Jesse i Celine
Historia Celine (Julie Deply) i Jessego (Ethan Hawke) - bohaterów całej trylogii - toczy się odrobinę inaczej. Poznawszy się w pociągu do Wiednia, bohaterowie wysiadają razem na stacji i rozpoczynają zwiedzanie miasta. Wspólnie postanowili, że zanim nastanie ranek przeżyją niezapomniane chwile, których nie zmącą później niezdarne próby podtrzymywania kontaktu po rozstaniu. Podczas spacerowania ulicami Wiednia, Celine i Jesse pod wpływem chwili zakochują się w sobie bez pamięci. Spędziwszy całą noc na rozmowach o wszystkim, co istotne, rozstali się przyrzekając sobie powrót do Wiednia za sześć miesięcy.

Po upływie kilku lat Celine i Jesse spotykają się raz jeszcze. Bohater dostrzega kobietę, gdy ta przyglądała się mu zza wystawowego okna. Jesse przyjechał właśnie do Paryża, aby promować swoją najnowszą książkę. Za kilka godzin będzie musiał wyruszyć na lotnisko, jednak pokusa rozmowy z Celine jest silniejsza od niego i bijąc się sam ze sobą, prosi kobietę, aby oprowadziła go po mieście. Czas jednak ucieka nieubłaganie szybko.

Wymyśliwszy sobie Celine i Jessego, Linklater mógł jedynie przeczuwać jak wielką przyjemność sprawi widzom na całym świecie. Stworzyć bowiem historię tak niepewną, marzycielską i niezrujnowaną tandetnym romantyzmem to wielka sztuka. Widz, choć pozostawiony z setką niedopowiedzeń, po obejrzeniu filmów jest wzruszony i wdzięczny reżyserowi za delikatność, z jaką przedstawił mu kochanków. Linklater czyni bowiem z zauroczenia uczucie młodzieńcze i raptowne, lecz przy tym także niezwykle głębokie. "That thing in the air", jak określił sam reżyser jest absolutnie odczuwalne i napawające niewyjaśnienie dziwną nadzieją, że życie, gdy tylko odważymy się działać, może dać nam o wiele więcej niż się po nim spodziewamy.

Before Sunrise/ Przed wschodem słońca
Austria, Szwajcaria, USA, 1995, 105'
reż. Richard Linklater, scen. Richard Linklater Kim Krizan, zdj. Lee Daniel, prod. Anne Walker-McBay, dystr. Columbia Pictures, wyst. Ethan Hawke, Julie Deply.

Before Sunset/ Przed zachodem słońca
USA, 2004, 77'
reż. Richard Linlater, scen. Richard Linklater, Ethan Hawke, Julie Deply, zdj. Lee Daniel, muz. Julie Deply, prod. Anne Walker-McBay, dystr. Warner Independent Pictures, Warner Bros. Pictures, wyst. Ethan Hawke, Julie Deply.

poniedziałek, 24 czerwca 2013

„Czasami zdarza mi się usłyszeć– „To takie nowohoryzontowe!”


mat.pras.

18 lipca po raz 13 rozpocznie się festiwal T-Mobile Nowe Horyzonty. Odbywające się rokrocznie wydarzenie przyciąga do Wrocławia tysiące entuzjastów kina niezależnego i autorskiego. O czarnych koniach programu i pierwszych podsumowaniach na temat Kina Nowe Horyzonty na dwa miesiące przed jego pierwszymi urodzinami, opowiada dyrektor festiwalu Roman Gutek. Rozmawia MAGDALENA KRZANOWSKA

                                                            

Za miesiąc rozpoczyna się 13. edycja festiwalu T-Mobile Nowe Horyzonty. Czy lipiec to zatem Pana ulubiony miesiąc w roku?

Otwarcie 12. T-Mobile NH/ fot. R. Placek
Mam inne ulubione miesiące, choć lipiec jest ważny ze względów zawodowych i o tyle fajny, że podsumowuje ten roczny rytm, który jest u nas [w Stowarzyszeniu Nowe Horyzonty – przyp. red.] od lipca do lipca. Jest to taki pik, gdzie nasze różne wysiłki i energia kumulują się. Festiwal to fantastyczne miejsce na którym możemy dzielić się z innymi tym, co jest nam bliskie i co lubimy. Jest to bardzo miłe, gdy sale kinowe wypełniają się po brzegi. Właśnie ta duża widownia, na niełatwych wcale filmach, mimo wakacji po prostu cieszy. Od początku chcieliśmy, aby ten festiwal miał swoją twarz i charakter. Miał być wyrazisty. Wydaje mi się, że przekonaliśmy sporą grupę osób, która po prostu wie, o co na wrocławskim festiwalu chodzi. Nie idziemy specjalnie na kompromisy, a pomimo tego przecież mamy wierną publiczność, która też cały czas się poszerza. Cieszy mnie fakt, że to, co wymyśliliśmy sobie 13 lat temu ciągle ma sens. Podczas festiwalu nie pokazujemy łatwych filmów. Często są to nawet bardzo radykalne tytuły, ale pomimo tego publiczność jest gotowa je oglądać. Niektórzy widzowie potrzebują takiego kina, choć mam świadomość, że stanowią oni elitę. Mamy w lipcu we Wrocławiu fantastycznie święto kina, na które przyjeżdża świadoma publiczność. Wszyscy uczestniczymy w celebrowaniu kina – twórcy i publiczność. Tworzy się niezwykła synergia. Od początku bardzo świadomie chcieliśmy pokazywać właśnie to trudniejsze kino i tworzyć wokół niego swoisty ruch. Chcieliśmy zapraszać twórców, wydawać książki i uzupełniać pokazy filmowe różnymi wydarzeniami- performance’ami, instalacjami, czy koncertami. Wydaje mi się, że trafiliśmy tym w odpowiednią niszę i potrzeby widzów.

Reakcji na jakie tegoroczne tytuły nie może się Pan doczekać najbardziej?

"Życie Adeli" A. Kechiche'a otworzy 13. T-Mobile Nowe Horyzonty
Na tegorocznym festiwalu pokażemy dwieście filmów. Imprezę otworzy nagrodzony kilka tygodni temu Złotą Palmą na festiwalu w Cannes najnowszy obraz Abdellatifa Kechiche'a „Życie Adeli. Rozdział 1 i 2”.  Opowiada on o wchodzącej w dorosłe życie paryskiej nastolatce: o szkole, seksualnej inicjacji, pierwszej wielkiej miłości, dramatycznym rozstaniu i życiowych wyborach. Oglądałem „Życie Adeli” kilka dni przed oficjalnym pokazem w małym gronie i byłem przekonany, że otrzyma jedno z głównych festiwalowych wyróżnień. Od pierwszych ujęć zafascynował mnie prostotą, naturalnością i świetną grą młodych aktorek. Wywołał u mnie bardzo silne emocje, choć reżyser unika taniego melodramatyzmu. Jest bezstronny, a swoim bohaterkom pozostawia wolność wyboru. 

Jestem bardzo ciekawy reakcji na filmy Hansa Jürgena Syberberga. Tworzy on kino osobne. Jego filmy to dzieła totalne. Z jednej strony jest zafascynowany twórczością Ryszarda Wagnera i jego geniuszem, z drugiej zaś nienawidzi go za propagowanie mitów germańskich, które dały podwalinami faszyzmowi. W Polsce jest w ogóle nieznany i ciekawi mnie jak widzowie zareagują na jego filmy- na brak linearnej narracji i wielość form wyrazu. Syberberg za każdym razem wciąga widza do dyskusji, nie chce, aby był bierny. Jego erudycyjne filmy są bardzo wieloznaczne.

Kadr z filmu "Wielki Błękit" w reż. Luca Bessona
Interesuje mnie też bardzo reakcja młodszej części widowni na filmy Leosa Caraxa, Jeana-Jacquesa Beneixa, czy Luca Bessona w sekcji Neobarok francuski. Reżyserzy Ci stworzyli w latach 80. nurt będący zupełnym zaprzeczeniem tego, co dotychczas powstawało we Francji. Nie były to filmy realistyczne, a absolutnie wykreowane. Dla mnie osobiście jest to także frajda, bo wracam po latach do filmów, które odkrywałem będąc młodym człowiekiem. Dzięki takim retrospektywom udaje mi się także sprawdzić, czy pewne filmy się starzeją. Jestem także ciekawy reakcji na najnowszy film szaleńczego Lava Diaza „North, the End of History”. To jest jeden z filmów prosto z Cannes. Nie mogę się poza tym doczekać reakcji na obrazy konkursowe. Promujemy filmy twórców, którzy dopiero zaczynają. Konkurs międzynarodowy to miejsce na pokazy filmów reżyserów, którzy mają odwagę iść swoją drogą i mają już własny charakter pisma. Tym różnimy się od innych festiwali.

W tegorocznym programie niezwykle kusi sekcja „Filmy o sztuce”, w której zostanie pokazanych 12 tytułów o sztukach wizualnych i performatywnych w muzyce oraz popkulturze. Czy nie zawsze czytelna sama przez się sztuka jest w proponowanych dokumentach zrozumiała?

Kadr z filmu "What is this film called love?" w reż. Marka Cousinsa
To filmy nie tylko o sztukach performatywnych. Są to pełnometrażowe dokumenty o sztuce i o zjawiskach, które się w niej pojawiają. Mogą one poza tym być o artystach, zarówno tych współczesnych, jak i klasycznych, a także na przykład o kinie czy cyrku. Dla nas, jako organizatorów festiwalu, ważne było, aby dokumenty nie były telewizyjnymi reportażami, a pojawiający się w nich ludzie „gadającymi głowami”. Pokazujemy obrazy ciekawe pod względem formy. Ważne jest, aby w tych filmach widać było charakter reżysera i jego osobisty stosunek do konkretnego dzieła przedstawianego w dokumencie.

Na wielkie wydarzenie zapowiada się projekcja filmu Gustava Deutscha „Shirley - wizje rzeczywistości”. Czy ten film to przede wszystkim niezwykłe wrażenia wizualne, czy także intrygująca fabuła?

"Shirley-wizje rzeczywistości" jako wydarzenie specjalne festiwalu
Deutsch ożywia na ekranie kilkanaście obrazów Edwarda Hoppera – wybitnego amerykańskiego artysty, tworzącego w pierwszej połowie XX wieku. Mieliśmy a propos tego filmu bardzo burzliwą dyskusję po zobaczeniu go na projekcji w Berlinie. Zastanawialiśmy się, czy jest to dokument, czy może fabuła. Zdecydowaliśmy pokazywać w ramach wydarzeń specjalnych, gdyż uznaliśmy, że jest to jednak fabuła. Deutsch wymyśla sobie bowiem tytułową Shirley - kobietę, która jest wspólna dla wszystkich obrazów Hoppera i czyni ją narratorką filmu.

Dlaczego dokumenty muzyczne, które zawsze cieszą się dosyć dużym zainteresowaniem widzów, przywędrowały w tym roku właśnie ze Szwajcarii?

Od dawna dostrzegałem, że w szwajcarskim dokumencie dużo się obecnie dzieje. Powstaje tam mnóstwo obrazów pełnometrażowych i w dodatku dzieje się kilka ciekawych festiwali kina dokumentalnego. Jako organizatorzy festiwalu byliśmy już od dawna też zainteresowani dokumentami muzycznymi. Mieliśmy do wyboru wiele tytułów i ze względu na ograniczona liczbę seansów, musieliśmy zrezygnować z wielu dobrych filmów.

Jeżeli chodzi zaś o Rosję to najchętniej zawsze pokazywanymi i oglądanymi o tym kraju filmami są dokumenty o tematyce społeczno-politycznej. Czy sekcja Nowe Kino Rosji ma na celu skierowanie uwagi widza na inne oblicze tego kraju?

Kadr z filmu "Wołga, Wołga" w reż. Grigorija Aleksandrowa
Trochę tak. Dzieje się tak z tego względu, iż na zagranicznych festiwalach prezentuje się zazwyczaj oficjalne kino rosyjskie. Są to filmy artystyczne, ale pochodzące jednak z głównego nurtu. Wiele z filmów, które pokażemy zostały zrobione za grosze, są wręcz amatorskie. Wszystkie są jednak bardzo krytyczne w stosunku do współczesnej Rosji i bezkompromisowe. Do ich twórców niełatwo dotrzeć i z pewnością to nie jest wszystko, co jest w tym nurcie do pokazania. Podstawowym założeniem przy tworzeniu tej sekcji była chęć pokazania prawdziwej Rosji. W wielu współczesnych filmach o tym kraju widać bowiem autocenzurę, która wynika z dofinansowania produkcji ze środków publicznych. Jestem bardzo ciekawy czy na podstawie tych filmów, będzie można zweryfikować nasze założenie.

Ciekawą propozycją jest także sekcja Neobarok francuski, czyli powrót do lat 80. XX wieku. Jej bohaterami są trzej francuscy reżyserowie, w tym znany szerszej publiczności Luc Besson. Jakich doznań estetycznych można spodziewać się po obejrzeniu filmów tej sekcji?

Kadr z filmu "Betty" w reż. Jeana-Jacquesa Beneixa
Był to okres kiedy kilku młodych twórców zaczęło robić kino kreacyjne, zupełnie różne od realistycznego kina francuskiego, do którego przywykliśmy. To był wówczas szok dla krytyków filmowych. Każdy z tej trójki reżyserów jest inny i tworzy bardzo osobne filmy, ale da się też znaleźć w ich dorobku wiele cech wspólnych. Realizowane w latach 80. XX wieku filmy Caraxa, Beneixa i Bessona określono mianem neobaroku francuskiego. Były to filmy o bardzo rozbuchanej formie, a barok właśnie z tymi cechami nam się przecież kojarzy – z przepychem, ozdobnością i nadmiarem. Te filmy właśnie takie są. Jednocześnie były one jednak mocno osadzone w zastanej rzeczywistości. Wtedy właśnie narodziła się kultura punkowa, słychać było pierwsze protesty przeciwko konsumpcjonizmowi, korporacjom i establishmentowi. Bohaterami tych filmów są totalni outsiderzy i samotnicy. Kojarzą mi się oni z bohaterami, których stworzył w latach 50. i na początku lat 60. Jean-Luc Godard. Twórcy neobaroku francuskiego nie uciekają jednak od współczesności, a wręcz ją wykorzystują. Mieli dar wyczuwania tego, co nowoczesne – wykorzystywali wideoklipy, kolor, szybkość, czy choćby technikę komiksową. „Księżyc w kałuży”, „Diva”, „Betty”, „Atlantis” czy „Subway” – być może nie widać w tych filmach wyraźnego podobieństwa, ale mam nadzieję, że się nie zestrzały. Wydaje mi się, że przetrwały próbę czasu. Ciekawi mnie przede wszystkim reakcja młodej widowni, która ma dzisiaj zupełnie inne doświadczenia niż ja, gdy po raz pierwszy widziałem te filmy.

Podczas festiwalu pokazana zostanie także retrospektywa jednego z najważniejszych eksperymentatorów w polskim kinie, Waleriana Borowczyka. Jak Pan sądzi – czy większą liczbę widzów przyciągną do kina jego animacje, czy artystyczne filmy erotyczne?

Kadr z filmu "Goto: Wyspa miłości" w reż. W. Borowczyka
Retrospektywa Borowczyka nie będzie przeglądem całości jego dorobku. Twórcy zdarzyły się mniej udane obrazy, których nie chcieliśmy pokazywać. Nie staraliśmy się tworzyć tej retrospektywy, aby wabić kogoś erotyzmem. Borowczyk był po prostu wielkim artystą, a jego filmy są bardzo rzadko pokazywane. Większość z widzów, gdy myśli o reżyserze jest w stanie wymienić jedynie „Dzieje grzechu”, a tak naprawdę tworzył surrealistyczne animacje, m.in. z Janem Lenicą. „Goto: wyspa miłości” jest pełnometrażowym filmem eksperymentalnym, stworzonym w bardzo kafkowskim niemalże w duchu. Borowczyk żył w czasach, w których inspiracja goniła inspirację. Twórczość Franza Kafki przeżywała renesans, a swoje najlepsze dramaty tworzyli wtedy Eugène Ionesco i Samuel Beckett. „Goto: wyspa miłości” jest w moim odczuciu dla sztuki filmowej tym, co dzieła tych twórców dla literatury. Nie studiowałem dokładnie życiorysu Borowczyka, dlatego nie jestem w stanie powiedzieć co skłoniło go do nakręcenia filmów erotycznych. Być może chodziło mu o prowokowanie i przekraczanie granic.

Inną ważną retrospektywą będzie przegląd filmów Hansa Jurgena Syberberga. Powstaje ona przy okazji 200 rocznicy urodzin Ryszarda Wagnera, którego twórczością reżyser bardzo się inspirował. Dlaczego pragnie Pan zapoznać widzów z dorobkiem Syberberga?

Kadr z filmu "Parsifal" w reż. Hansa Jurgena Syberberga
Festiwale, szczególnie takie jak nasz, powinny pokazywać filmy, które nie są powszechnie znane, a z różnych względów są godne prezentacji. Syberberg zdecydowanie wpisuje się w kanon szaleńców, którzy porywali się w kinie na rzeczy niemożliwe. Na stworzenie dzieła totalnego właściwie. Jego twórczość jest dyskusyjna, ale jednocześnie niezwykle fascynująca. Syberberg stara się stworzyć nowy rodzaj kina. To obrazy antynarracyjne. W swoich filmach miesza rozmaite elementy sztuki – teatr, kino, kukiełki, dokument, czy nawet slajdy. Jego bohaterowie wygłaszają tyrady, co nadaje fabule bardzo erudycyjny charakter. Syberberg zamieszcza w filmach mnóstwo cytatów, choćby w „Hitlerze - filmie z Niemiec”. Sięga zarówno po myśli współczesnych twórców, jak i klasyków greckich. Jego filmy starają się dotrzeć do istoty duszy niemieckiej, aby po prostu ją zrozumieć. Syberberga fascynuje Wagner, jego genialna twórczość. Z drugiej strony nienawidzi Wagnera za idealizowanie idei narodu wybranego. Syberberg zastanawia jak to możliwe, ze naród, który wydał wielu wybitnych muzyków, pisarzy i filozofów, mógł wydać także Adolfa Hitlera, który zanegował dotychczasowy dorobek kultury europejskiej.

Czy filmy z sekcji Cyberpunk-Nocne Szaleństwo zabiorą widza w szaloną podróż do lat 80. i 90., gdy na temat przyszłości, a obecnej teraźniejszości, fantazjowało się, że będzie niezwykle stechnologizowana?

Kadr z filmu "Welt am Draht" w reż. Reinera Wernera Fassbindera
Myślę, że tak. Te filmy to jednak nie tylko science fiction. To obrazy robione z przymrużeniem oka, które bawią się rozmaitymi formami i gatunkami filmowymi. Nocne szaleństwo jest okazją do wyluzowania się i odreagowania po wcześniejszych pokazach. Oferują odpoczynek od filmów depresyjnych, czarnych i mrocznych, które na festiwalu się przecież pojawiają. Oczywiście jednak nie wszystkie takie są! Nocne szaleństwo będzie ciekawym spojrzeniem na to jak 30, 40 lat temu myślano o przyszłości i w jaki sposób ją sobie wyobrażano. Być może ta sekcja sprowokuje też widzów do refleksji na temat tego dokąd doszliśmy i gdzie jesteśmy.

Na wrocławskim Rynku będzie można także obejrzeć odnowioną cyfrowo wersję niemego „Pana Tadeusza” w reżyserii Ryszarda Ordyńskiego z 1927 roku.. Czy to ostatni dzwonek dla tych, którzy przegapili wcześniejsze pokazy filmu?

Pokaz specjalny "Pana Tadeusza" odbędzie się na wrocławskim Rynku
Wcześniej był tylko jeden pokaz tego filmu, z okazji uroczystego otwarcia kina Iluzjon w Warszawie w listopadzie ubiegłego roku. Były to równoczesne pokazy filmu w kilkunastu polskich miastach (m.in. w Kinie Nowe Horyzonty we Wrocławiu) oraz w Wilnie. „Pan Tadeusz” na wrocławskim rynku będzie kontynuacją naszej współpracy z Filmoteką Narodową. Film pojawia się we Wrocławiu nie bez powodu, ponieważ kopię obrazu, z której możemy obecnie korzystać odnaleziono właśnie tutaj, w 2005 roku. Do tego czasu zakładano, że ocalone przez Filmotekę 40 minut „Pana Tadeusza” jest jedynym materiałem, który się zachował. Okazało się jednak, że jest zupełnie inaczej i wielką niespodzianką było odnalezienie filmu we Wrocławiu na strychu. Nie jest to jednak wersja pełna. Ciągle brakuje około 20 minut filmu. Kopia była wręcz w opłakanym stanie, lecz Filmotece udało się ją odrestaurować. Niezwykłe jest to, że gdy Polacy uciekali po wojnie z Wilna komuś przyszło na myśl, aby oprócz rzeczy osobistych zabrać także ważącą niemal 30 kilogramów kopię filmu. Jest to godne podziwu. Nową ścieżkę dźwiękową do „Pana Tadeusza” skomponował Tadeusz Woźniak i to on właśnie wraz z zespołem wykona 25 lipca muzykę na żywo. Pokazy na rynku mają swój urok. Mam wrażenie, że cofamy się w czasie do okresu, kiedy filmy pokazywane były podczas jarmarków i innych ludycznych wydarzeń. Taka celebracja kina jest czymś niepowtarzalnym.

W sierpniu minie rok od uruchomienia Kina Nowe Horyzonty. Czy ma Pan wrażenie, że wpasowało się ono już w tutejszy klimat, czy jest nadal traktowane przez wrocławian jako coś cudacznego? W końcu żadne inne miasto w Polsce nie może poszczycić się kinem, które przy tak olbrzymich gabarytach nie jest multipleksem a uniwersalną przestrzenią kulturalną. 

Foyer Kina Nowe Horyzonty
Jesteśmy na samym początku. Jan Pelczar, dziennikarz radiowy, opowiadał mi ostatnio taką anegdotę związaną z kinem, gdy poprosił taksówkarza o zawiezienie go pod Kino Nowe Horyzonty. Kierowca z pełna powagą odpowiedział jednak, że tam już nie ma kina i właściwie nie wiadomo co jest w zamian. Obawiam się, że część ludzi tak to właśnie postrzega. To nie jest jednak kino dla każdej publiczności i takie było nasze założeniem. Z drugiej strony ze względu na wielkość kina i liczbę sal, nie da się też zrobić z tego radykalnego art house’u. Staramy się, aby to miejsce tętniło życiem. Zmieniliśmy wnętrze kina i rozjaśniliśmy je odrobinę. Pomysł na to miejsce zrodził się naszych, to jest mojej i Radka Drabika, dyrektora zarządzającego w Stowarzyszeniu Nowe Horyzonty, głowach. Wiedzieliśmy jak to powinno wyglądać. Inspirowaliśmy się różnymi przestrzeniami. Wrocławscy architekci- Dominika Buck i Paweł Buck z pracowni BUCK.ARCHITEKCI- stworzyli niezwykle ciekawy projekt. Mamy też dalsze plany w związku z tym miejscem. Chcielibyśmy odpowiednio wyposażyć największą salę kinową i zreorganizować ją tak, aby mogły się w niej odbywać koncerty. Zmieniamy to miejsce, choć to dopiero początki. Takiego przedsięwzięcia nie było wcześniej we Wrocławiu. Drastycznie zmieniliśmy repertuar kina, co poskutkowało od razu odpływem publiczności komercyjnej. Z drugiej jednak strony jestem dumny, że w ciągu ośmiu miesięcy Kino Nowe Horyzonty odwiedziło aż 260 tysięcy ludzi. Myślę, że potrzebujemy jeszcze co najmniej dwóch lat, aby faktycznie się rozkręcić.

Pragnie Pan przekonywać do Nowych Horyzontów tych, którzy na festiwalu jeszcze nie byli, czy skupia się Pan przede wszystkim na wiernych festiwalowiczach? 

12. edycja festiwalu T-Mobile Nowe Horyzonty
Będziemy dopieszczać stałych bywalców festiwalu. Od jesieni wprowadzimy specjalny abonament dla regularnych widzów kina i festiwalu. Chciałbym jednak przyciągnąć na festiwal także tych, którzy w tym wrocławskim świecie kina jeszcze nie uczestniczyli.
Czy po tylu edycjach festiwalu dostrzega Pan już silną społeczność „nowohoryzontowiczów”?

Tak i to nie tylko wrocławskich. Pierwszym miejscem, o którym od razu myślę w tym kontekście jest forum festiwalowe. Tam rozmowy prowadzone są na okrągło- przed rozpoczęciem festiwalu, w trakcie jego trwania i po zakończeniu. Ludzie, którzy się tam wypowiadają poznali się dzięki Nowym Horyzontom. Dzięki rozmowom z wrocławianami wiem, że ten festiwal ich połączył. Jest to mam wrażenie pewnego rodzaju doświadczenie generacyjne. Jest to społeczność zakręcona na punkcie specyficznego rodzaju kina- autorskiego i eksperymentalnego.

„To takie nowohoryzontowe” – zdarza się to panu już usłyszeć?

Oczywiście! Jest wiele takich sytuacji w kontekście rozmów o filmach. Do kin wchodzi właśnie film Todda Phillipsa „Kac Vegas 3”. W jednej ze scen, bohater filmu ma być właśnie wysłany przez swoją rodzinę do szpitala psychiatrycznego i oni zachwalają mu pewne miejsce o bardzo osobliwej nazwie „New Horizons”. Na ekranie przetłumaczono to oczywiście na „Nowe Horyzonty”. Przeczytawszy to, część publiczności kojarząca festiwal wybuchła śmiechem. Zdarza mi się słyszeć takie stwierdzenia, oczywiście. Zazwyczaj padają one w kontekście filmów, ale też nie zawsze. Czasem jest to też takie symboliczne mrugnięcie okiem.

Roman Gutek dyrektor Międzynarodowego Festiwalu Filmowego T-Mobile Nowe Horyzonty. W 1985 roku stworzył Warszawski Festiwal Filmowy, którego był dyrektorem do 1992 r. W 1994 r. założył własną firmę dystrybucyjną Gutek Film, która wprowadziła do polskich kin ponad 400 filmów. Gospodarz warszawskiego kina Muranów i kina Nowe Horyzonty we Wrocławiu. Entuzjasta kina niezależnego, autorskiego i eksperymentalnego. Admirator reżyserów, którzy decydują się iść w kinie nieprzetartymi szlakami.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...